Hity tygodnia: "Gra o tron", "The Americans", "Veep", "Jane the Virgin", "Dolina Krzemowa"
Redakcja
1 maja 2016, 13:02
"The Americans" – sezon 4, odcinek 7 ("Travel Agents")
Andrzej Mandel: To już kolejny odcinek "The Americans", w którym nikt nie zginął, ale oglądało się go, siedząc jak na szpilkach. Na ekranie wszystko toczyło się wolno, choć wszystkim bohaterom bardzo się spieszyło. Elizabeth i Philip szukali Marthy, ten sam cel przyświecał też całemu wydziałowi kontrwywiadu FBI, a Rezydentura próbowała zorganizować ucieczkę (i parę innych spraw przy okazji). Jedyną osobą, której się nie spieszyło, była Martha, ale ona była zbyt pochłonięta paniką, rozpaczą i dojmującym poczuciem osamotnienia (które towarzyszyło też Gaadowi, czyli szefowi jej wydziału w FBI).
Zwłaszcza jeden moment był tu znaczący – gdy Martha zbliżała się do swojego domu i ujrzała, że FBI już robi tam kocioł. Alison Wright jest naprawdę znakomitą aktorką, gdyż wręcz fizycznie dało się odczuć emocje jej bohaterki. A to jeszcze nie był koniec, bo była jeszcze znakomita scena swoistej konfrontacji między Elizabeth i Marthą w parku, w której Elizabeth użyła znacznie więcej siły niż było to niezbędne. Zazdrosna żona ma jednak prawo, szczególnie gdy ta druga zadaje pytania, jakie powinna ona zadawać…
Tak, to już kolejny raz, gdy w "The Americans" dominują emocje, a samej "akcji" jest niewiele. Ale jak to się ogląda!
"Gra o tron" – sezon 6, odcinek 1 ("The Red Woman")
Mateusz Piesowicz: Nie był to wprawdzie odcinek, który można postawić w jednym rzędzie z najlepszymi, jakie saga HBO zaoferowała w przeszłości, ale skłamałbym, mówiąc, że to co zobaczyłem, mi się nie podobało. "The Red Woman" było idealnie skrojone na początek sezonu, udzielając nam dokładnie tylu odpowiedzi, ilu w tym momencie potrzebowaliśmy, by w napięciu oczekiwać dalszego ciągu.
Odwiedziliśmy niemal wszystkich bohaterów, których porzuciliśmy w zeszłym roku, co może było nawet pewną przesadą, bo u niektórych w tym czasie nie zmieniło się praktycznie nic. Jednak większość znajduje się w położeniu zwiastującym ogromne emocje i trudno jednoznacznie wskazać jakiś słabszy wątek. Gdzie nie spojrzeć, tam szykuje się wielka zawierucha i wypada sobie tylko życzyć, by poszczególne trybiki tej ogromnej maszynerii wprawiły ją w ruch na dobre już przy okazji kolejnej naszej wizyty w Westeros i nie przestały się kręcić aż do samego końca.
Marta Wawrzyn: Może za dużo widziałam w tym sezonie złych seriali, ale mnie "The Red Woman" podobało się bardzo, zdecydowanie bardziej niż premiery sezonów "Gry o tron" zazwyczaj. Wreszcie widać, że ta historia zbliża się do końca i że nie będzie to byle jaki koniec. A i swobody, z jaką twórcy poruszają się po tym ogromniastym świecie, nie sposób nie docenić.
Oczywiście, było dużo przeskakiwania z miejsca na miejsce, ale nie nudziłam się ani przez moment. Dany była fantastyczna, kiedy wyrecytowała całe swoje CV. Sansa i Brienne wyglądają na doskonały duet. Ramsay niewątpliwie dobrze wykorzystał swój krótki czas ekranowy. Cersei dla odmiany pokazała nam bardzo ludzką twarz. Nawet dwie minuty z Aryą były fajne, bo zobaczyliśmy początki szkolenia, które najprawdopodobniej zrobi z niej niezłego badassa. Ale przede wszystkim liczy się to, że o scenie z Melisandre kończącej odcinek rozmawiamy non stop od tygodnia.
Nie ma wielu seriali, które potrafią wywoływać taki odzew, i choćby za to należy się ten hit. Swoją drogą, przez Melisandre prawie zapomnieliśmy o Jonie Snow. Ciekawe, jak długo HBO będzie jeszcze nas teraz nim trollować. Bo że nie ożyje nam jutro, to chyba jest oczywiste?
Michał Kolanko: Każdy nowy sezon "Gry o tron" to nowa układanka i nowi gracze. Ale tym razem sytuacja jest wyjątkowa – żeglujemy po nieznanych wodach, bo po raz pierwszy to serial wyprzedza książki. I pierwszy odcinek nowego sezonu pokazuje, że maszyna, która zbudowało HBO kilka lat temu nie tylko nie zwalnia, ale wręcz wchodzi na nowe obroty.
I nie mam tu tylko na myśli ostatniej sceny odcinka, która natychmiast stała się jednym z jednym z najgorętszych tematów omawianych w sieci. Jest wrażenie, że stawka gry o Westeros wzrosła jeszcze bardziej, i to w każdym zakątku – od Północy poprzez Królewską Przystań aż po Meereen. Wszędzie zobaczyliśmy, jak nasi ulubieni bohaterowie radzą sobie z nowym status quo. I chociaż jak zwykle nie wszystkie wątki są tak rozbudowane jak na rok oczekiwania, to i tak "Gra o tron" nie zawodzi.
"Dolina Krzemowa" – sezon 3, odcinek 1 ("Founder Friendly")
Mateusz Piesowicz: Tym, co podobało mi się chyba najbardziej w premierowym odcinku trzeciego sezonu, był fakt, że twórcy "Doliny Krzemowej" nadal mają na swój serial bardzo konkretny pomysł, nie pozwalając mu dryfować w stronę pospolitego sitcomu z żartami czyhającymi za każdym rogiem. Pied Piper podąża wyraźnie wytyczoną ścieżką, która doprowadziła tę firmę od błyskotliwego pomysłu do statusu zbyt dużej, by pozostawić ją w rękach Richarda i widać, że wszystko to zostało dokładnie zaplanowane.
Nie ma w "Dolinie Krzemowej" ani grama przypadku, co w komedii jest raczej wyjątkiem niż regułą, przez co serial HBO wypada na tle konkurencji tak znakomicie. Nowy sezon zapowiada się wspaniale, a "Founder Friendly" dał nam tylko jego przedsmak. Nowy CEO, droga Richarda od złości do zrozumienia, rozłamy wśród grupy – to wszystko działało już tutaj, dając nadzieję na znacznie więcej w kolejnych odcinkach. I jestem dziwnie spokojny, że ta nadzieja nie okaże się płonna.
Marta Wawrzyn: "Dolina Krzemowa" to komediowa pierwsza liga – serial, który rzeczywiście wyraźnie dokądś zmierza, a na dodatek potrafi bawić świetnymi gagami, z lekko depresyjną nutką. Twarz biednego Richarda walczącego z wąsami na ekranie jakiś czas ze mną zostanie, podobnie jak genialna konwersacja jego kolegów z "Rigby" w roli głównej. No i dzielny Bam-bot, którego rogata postać w jakiś sposób idealnie podsumowuje to miejsce i tych ludzi.
Teraz tylko czekać, aż rogi pokaże także nowy CEO Pied Piper, który chwilowo wydaje się najrozsądniejszym szefem na świecie. "Dolina Krzemowa" jest niezrównana, jeśli chodzi o pokazywanie absurdów miejsca, w którym rodzą się wszystkie nasze ulubione gadżety.
"Veep" – sezon 5, odcinek 1 ("Morning After")
Mateusz Piesowicz: Zewsząd słyszę, że zmiany showrunnera w ogóle po "Veepie" nie widać i serial nadal jest równie ostry, celny i zabawny, co z Armando Iannuccim za sterami. A ja pozwolę sobie zaprzeczyć i powiedzieć, że zmianę nie tylko widać, a nawet więcej, to jest dobra zmiana (proszę nie doszukiwać się podtekstów).
Widać ją najlepiej oczywiście po samej Selinie, która w "Morning After" osiągnęła wyżyny cynizmu wcześniej niedostępne nawet dla niej. Bez mrugnięcia okiem poświęciła Billa (Diedrich Bader), ze złowrogim błyskiem w oku odgryzła się Tomowi (Hugh Laurie), a o mniejszych pociskach, którymi bombardowała swoje otoczenie z częstotliwością serii z karabinu maszynowego, nie ma sensu nawet wspominać, bo było ich zbyt wiele. Selina jest tu jak zranione zwierzę, które wyczuwając zagrożenie, atakuje każdego, kto tylko ośmieli się podejść zbyt blisko.
Nie wiem, co David Mandel zaplanował na dalszy ciąg sezonu, ale bez wątpienia czeka nas prawdziwa burza, z której prawdopodobnie nikt nie wyjdzie suchą stopą. Niby wszystko to już widzieliśmy, ale mam wrażenie, że zmiany, które przeszedł "Veep" mogą pozwolić mu przeskoczyć ścianę, do której zdawałoby się, że już dobrnął. Trzymam za to kciuki.
"Jane the Virgin" – sezon 2, odcinek 19 ("Chapter Forty-One")
Marta Wawrzyn: To nie przypadek, że niemal co drugi odcinek "Jane the Virgin" ląduje w hitach – serial ma bardzo udaną wiosenną część sezonu. Wprowadzenie siostry bliźniaczki Petry – ciekawe tak swoją drogą, co o tym wątku sądzą Czesi – okazało się świetnym posunięciem i pozwoliło rozwinąć skrzydła Yael Grobglas, która po prostu błyszczy w podwójnej roli. To właśnie ona była komediową ozdobą "Chapter Forty-One", choć równie mocno co jej przygody w hotelowej restauracji zapadł mi w pamięć absolutnie wyjątkowy dywan Rogelia. Mała rzecz, a cieszy.
Przede wszystkim jednak brawa za podróż w czasie do lat 20. Wszyscy wyglądali super i byli na tyle zabawni, że chętnie zobaczyłabym cały odcinek w takiej konwencji. To była czysta perfekcja pod każdym względem – było zabawnie, wdzięcznie i klimatycznie. I tylko ciągle nie mogę przestać myśleć o tym, co może nas czekać w finale. "Żyli długo i szczęśliwie" chyba by nie przeszło w tym momencie, prawda?