"Containment" (1×01): Zaraza zza oceanu
Mateusz Piesowicz
21 kwietnia 2016, 19:32
Upór maniaka, z jakim Amerykanie przerabiają na swoją modłę każdą wyróżniającą się zagraniczną produkcję, byłby nawet godzien podziwu, gdyby nie fakt, że efekty tych działań rzadko bywają chociaż zadowalające. "Containment" od CW nie stanowi niestety wyjątku od reguły. Spoilery z pierwszego odcinka.
Upór maniaka, z jakim Amerykanie przerabiają na swoją modłę każdą wyróżniającą się zagraniczną produkcję, byłby nawet godzien podziwu, gdyby nie fakt, że efekty tych działań rzadko bywają chociaż zadowalające. "Containment" od CW nie stanowi niestety wyjątku od reguły. Spoilery z pierwszego odcinka.
O belgijskim "Cordonie", a więc serialu, którego remakiem jest "Containment", możecie poczytać w Serialowej alternatywie i wierzcie mi na słowo, będzie to znacznie ciekawsze zajęcie niż spędzenie choćby minuty z jego odpowiednikiem. Produkcją pod każdym względem wtórną, banalną i po prostu złą.
Przestaje to jednak dziwić, gdy spojrzy się na twórczynię serialu, Julie Plec, odpowiedzialną za "Pamiętniki wampirów" i "The Originals". Po takim CV trudno oczekiwać cudów. Z drugiej strony, mając dobry materiał źródłowy, nie jest chyba wielką sztuką pomieszać nieco składniki i złożyć z nich chociaż strawną całość, prawda? Jak widać dla pani Plec nie ma jednak rzeczy niemożliwych, bo za taką należy uznać zepsucie dobrego serialu, mimo skopiowania go niemal w skali 1:1.
Wynika z tego jednak również dobra wiadomość – ci z Was, którzy widzieli "Cordonu", mogą spokojnie odpuścić sobie oglądanie "Containment". Nie dowiecie się niczego nowego, zaoszczędzicie czas i nerwy. Dla reszty zainteresowanych uzupełnijmy jednak kilka podstawowych informacji.
"Containment" to historia tajemniczej i mocno śmiertelnej epidemii, która wybucha w samym sercu Atlanty (w oryginale Antwerpii), zmuszając tamtejsze władze do otoczenia sporej części miasta kordonem sanitarnym i wyizolowania wszystkich, którzy mogli mieć do czynienia z wirusem. Nic oryginalnego, wariacje takich opowieści mogliśmy już nieraz oglądać to tu, to tam. O ile jednak twórcy oryginału wykazali się kreatywnym podejściem do ogranego schematu, o tyle u Amerykanów nie ma go za grosz.
Widać to nawet w tak podstawowych kwestiach, jak bohaterowie, których zestaw pokrywa się w stu procentach z oryginalnym. Rozumiem, że skoro to remake, to trzeba wiele rzeczy powtórzyć, ale na litość, czy inwencja tutejszych scenarzystów ogranicza się tylko do zmiany koloru skóry? Bo już imiona większości postaci zostały takie same. Ach nie, przepraszam, Jokke i Katja brzmieli pewnie zbyt obco, więc zastąpiono ich swojskimi… Jake'iem i Katie. Ręce opadają.
Jasne, że to tylko szczegół, który nie powinien mieć większego znaczenia, ale idealnie symbolizuje postawę twórców "Containment". Ich serial to niemal stuprocentowa kopia i tak jak każda inna, jest tylko ochłapem po oryginale. Wszystko, co czyniło "Cordon" serialem wyjątkowym i wartym uwagi, tutaj drażni i odpycha. Wątki poszczególnych bohaterów, choć przeniesione kropka w kropkę, udekorowano końską dawką nieznośnego patosu i obrzydliwej tkliwości, co czyni całość praktycznie nieprzyswajalną.
Zastanawiałem się, czy tak ostra ocena może wynikać ze znajomości oryginału, ale doszedłem do wniosku, że to nie ma znaczenia. Problemem nie jest bowiem sama historia czy jej bohaterowie, ale sposób, w jaki przedstawiono to wszystko na ekranie. Niby mamy zbiór ciekawych wątków m.in. policjanta Lexa (David Gyasi) rozdzielonego kordonem ze swoją dziewczyną Janą (Christina Moses), jego partnera Jake'a (Chris Wood) uwięzionego w szpitalu będącym ogniskiem epidemii czy ciężarną nastolatkę próbującą w ostatniej chwili wydostać się z miasta. Żadna z tych historii jednak nie porusza, a ich bohaterowie są równie autentyczni, co sklepowe manekiny.
Najłagodniejszym słowem, jakim mogę opisać scenariusz, jest chyba "toporny". Pelc i reszta nie potrafią sprawić, by którakolwiek z tutejszych historii ożyła, każdą przedstawiając z gracją godną młota pneumatycznego. Nie robią wrażenia obrazki miasta pogrążonego w chaosie, nie działa także widok ofiar wirusa, choć miałem wrażenie, że plucie krwią robi tu za jedną z głównych atrakcji. Twórcy wyraźnie starają się skontrastować codzienność mieszkańców Atlanty z sytuacją wyjątkową, ale stosują przy tym tak tandetne chwyty, że wypada tylko przewrócić oczami. Moim faworytem w tym wyścigu żenujących scenek jest ta z dziecięcym chórkiem – prawdziwy szczyt wyrafinowania.
Nie była to oczywiście jedyna "perełka" z tego odcinka, który chwilami wręcz obrażał inteligencję oglądających. Nie wiem, jakie mniemanie o swojej widowni ma CW, ale wnioskuję, że niezbyt wysokie. Zawiązanie akcji, jak i motywacje kierujące bohaterami były bowiem powtarzane niemal do znudzenia, tak jakby twórcy chcieli mieć absolutną pewność, że oglądający zrozumie, co mieli na myśli. Ważnym słowom towarzyszyła oczywiście podniosła muzyka, a kluczowe dla fabuły elementy podkreślano nie raz i nie dwa. Trudno w takich warunkach czymkolwiek się ekscytować, nawet jeśli niektóre rzeczy mają potencjał (np. wątek bioterroryzmu). Poza tym na końcu i tak wszystko ponownie sprowadzało się do plucia krwią i dramatycznych dźwięków w tle.
To samo tyczy się konfliktów i relacji pomiędzy postaciami, które buduje się z finezją mało rozgarniętego gimnazjalisty. Przyjaciele się kłócą, powody podając nam oczywiście jak na tacy, podwładni i przełożeni spierają się w najbardziej prostackie ze sposobów, a nad wszystkim unosi się chmura banału i powielanych schematów. Najgorzej wypada jednak obowiązkowy wątek miłosny, tutaj wyglądający wręcz karykaturalnie, gdy dwójka bohaterów robi do siebie maślane oczy, za nic mając krew, trupy i ogólnie mało sprzyjającą atmosferę dookoła. Pewnie, że ten wątek to też kopia, ale gdy "Cordon" momentami ocierał się o kicz, "Containment" od razu zanurza się w nim po szyję.
Chciałem pisać ten tekst, w jak największym oderwaniu od belgijskiego oryginału, ale to po prostu nie ma sensu. Po co udawać, że "Containment" ma w sobie coś wartego uwagi, skoro tuż obok mamy serial w sumie identyczny, lecz w praktyce lepszy w każdym elemencie? Zrobić remake to wbrew pozorom bardzo trudna sztuka, która Julie Plec i resztę przerosła. Jeśli więc interesuje Was ta historia i nie przeraża inny język mówiony niż angielski, to jeszcze raz odsyłam do "Cordonu", a od tego tworu radzę się trzymać w odległości większej niż cztery do sześciu stóp.