"Game of Silence" (1×01-02): Ale to już było
Mateusz Piesowicz
18 kwietnia 2016, 21:25
Twórcy "Game of Silence" bardzo się silili na to, by ich serialowi towarzyszyły mocne uczucia. O ile jednak nie chodziło o wywołanie u widzów wrażenia déjà vu, to plan powiódł się raczej średnio. Spoilery.
Twórcy "Game of Silence" bardzo się silili na to, by ich serialowi towarzyszyły mocne uczucia. O ile jednak nie chodziło o wywołanie u widzów wrażenia déjà vu, to plan powiódł się raczej średnio. Spoilery.
Nowa produkcja NBC jest tak bardzo wypchana wszelkimi możliwymi schematami, że aż dziw bierze, czemu nie pęka pod ich naporem. Trudno się jednak dziwić takiej sytuacji, gdy prześledzi się jej rodowód. "Game of Silence" jest oparte na tureckim serialu "Suskunlar" (producent tegoż, Timur Savcı, brał zresztą udział również w tworzeniu amerykańskiej wersji), co samo w sobie wystarcza, by zrozumieć brak oryginalności. Podczas seansu błyskawicznie zauważa się jednak inne, znacznie łatwiejsze do wychwycenia podobieństwo, mianowicie do filmu "Uśpieni" Barry'ego Levinsona.
Punkt wyjścia jest niemal identyczny – grupa dzieci przypadkowo doprowadza do tragedii, co kończy się dla nich zesłaniem do poprawczaka, w którym przeżyją najgorsze chwile w swoim życiu. Dwadzieścia pięć lat później przeszłość niespodziewanie dopada dorosłych już bohaterów, postanawiają się więc zemścić na dawnych oprawcach, w czym przewodzi im ich lider, teraz będący szanowanym prawnikiem. Szczegóły się oczywiście różnią, ale podobieństwo tak wyraźnie rzuca się w oczy, że trudno o nim zapomnieć.
Nie byłoby to jeszcze najgorsze, wszak nie pierwszy i nie ostatni to serial, który garściami czerpie z innych źródeł. Niestety lista problemów związanych z "Game of Silence" rośnie z każdą minutą spędzoną z tą produkcją. A przecież sam początek zdawał się całkiem obiecujący. Może nieco za bardzo biło od niego tanim sentymentalizmem (dziecięca przyjaźń, opresyjni dorośli, pierwsza miłość, itd.), ale w połączeniu z niezłą realizacją dawało to nadzieję, że cała historia pójdzie w interesującym kierunku.
Nic z tych rzeczy. Po krótkiej retrospekcji wracamy bowiem do rzeczywistości, w której czwórka przyjaciół – Jackson, Gil, Shawn i Boots – już nie jest ze sobą tak blisko, ale kłopoty tego ostatniego (Derek Phillips) sprawią, że ich drogi ponownie się zejdą. Od tego momentu sympatyczne dzieciaki zostają zastąpione przez nijakich dorosłych, a fabuła zatacza coraz szersze kręgi, starając się objąć swoim zasięgiem absolutnie każdą możliwą tragedię.
Nie ma w tym stwierdzeniu zbytniej przesady, bo w ciągu kilku minut dowiadujemy się o wypadku samochodowym, poprawczaku oraz fizycznym i seksualnym znęcaniu się nad nieletnimi. W tak zwanym międzyczasie ktoś zostaje pobity kijem do golfa, ktoś inny zadźgany, a kolejna ofiara pada niedługo potem z plastikowym workiem na głowie. Nie wspominając nawet o różnego rodzaju atrakcjach z zakładu poprawczego, wśród których nie mogło się obyć nawet bez walk w klatce i oparzenia żrącą substancją. Nie dam głowy, że o czymś nie zapomniałem – łatwo się pogubić.
Szczerze mówiąc, nie wiem, jaki cel przyświecał twórcom w serwowaniu nam szeregu tych okropności. Może chodziło o to, byśmy bardziej zżyli się z bohaterami poprzez zrozumienie niesprawiedliwości, jaka ich spotkała, a może po prostu ktoś tu uznał, że brutalność jest na czasie, więc nie ma sensu się ograniczać. Jakkolwiek by nie było, efekt jest dokładnie odwrotny od zamierzonego, czyli żaden.
O więzi z bohaterami można zapomnieć, bo o ile współczuć możemy jeszcze dzieciom, o tyle ich dorosłe odpowiedniki trudno w ogóle od siebie odróżnić, o przeżywaniu ich losów, nie wspominając. Niełatwo też wykrzesać z siebie większe emocje wobec ich oprawców, którzy pewnie prędzej czy później doczekają się kary za swoje zbrodnie. Szkoda tylko, że większość widzów zrezygnuje z oglądania znacznie wcześniej. Wrażenia nie robią nawet podrzucone gdzieś ukradkiem sceny zemsty na okrutnym strażniku – skoro wiemy, jakim był typem, to kogo obchodzi, co się z nim stało?
W "Game of Silence" dzieje się jednocześnie bardzo dużo, co widać po poprzednich akapitach, jak i zupełnie nic. To drugie dotyczy warstwy emocjonalnej, która w tego typu produkcji po prostu musi być rozbudowana i angażująca, bez tego ani rusz. Tutaj jedyne emocje mogą się pojawić w retrospekcjach, a i to wcale niekoniecznie, bo sceny z poprawczaka szybko stają się karykaturalne, całe to miejsce zamieniając w przerysowany wizerunek opresyjnej instytucji. Poza tym ze scenariusza zionie wielka pustka, którą twórcy próbują nieudolnie zapełnić brutalnością, schematycznymi zwrotami akcji i tandetnym wątkiem miłosnym. No właśnie, zapomniałbym, czwórka przyjaciół z dzieciństwa miała jeszcze damski element, Jessie (Bre Blair), kiedyś dziewczynę Jacksona, teraz związaną z Gilem. Zgadnijcie, do czego to doprowadzi?
Sytuacji nie ratują też bohaterowie, bo próżno wśród nich szukać choćby nici porozumienia. Relacja między przyjaciółmi wydaje się wymuszona. Trudno znaleźć sensowne wytłumaczenie faktu, że już niemal obcy sobie ludzie po wielu latach znowu stają się najbliższymi osobami i są gotowi skoczyć za sobą w ogień. Nie ma chemii między nimi, brakuje jej również między aktorami, którzy wypełniają swoje zadania przyzwoicie, ale nic ponadto. David Lyons jako Jackson nie potrafi przekonująco oddać poświęcenia swojego bohatera porzucającego narzeczoną i karierę, a Larenz Tate wyróżnia się tak bardzo, że mógłby równie dobrze robić za element scenografii. Teoretycznie najlepiej wypada Michael Raymond-James w roli Gila, ale umówmy się, nie jest to wielkie osiągnięcie.
"Game of Silence" obiecuje więc przyzwoitą rozrywkę, ale koniec końców jest tylko kolejnym wypchanym kliszami tworem od NBC, który na dłuższą metę nie ma szans zapisać się w pamięci widzów niczym konkretnym. Ci zresztą zaczęli już masowo odchodzić od telewizorów, bo po niezłym początku już przy drugim odcinku rating poszybował w dół, co oznacza, że serial pożyje pewnie jeden sezon i zniknie z ramówki. Żadna strata.