"Billions" (1×12): Rosnąca stawka
Mateusz Piesowicz
11 kwietnia 2016, 21:02
Finał sezonu "Billions" przyniósł kilka mniej i bardziej spodziewanych rozwiązań, ale przede wszystkim mocno podkręcił tempo akcji. Na tyle, by zostawić nas z satysfakcją, ale też z natrętnym pytaniem, czemu kazano na to czekać tak długo? Spoilery.
Finał sezonu "Billions" przyniósł kilka mniej i bardziej spodziewanych rozwiązań, ale przede wszystkim mocno podkręcił tempo akcji. Na tyle, by zostawić nas z satysfakcją, ale też z natrętnym pytaniem, czemu kazano na to czekać tak długo? Spoilery.
"Billions" to jeden z tych seriali, którym trudno wystawić jednoznaczną ocenę. Z pewnością posiadający sporo zalet wyróżniających go wśród konkurencji, ale też nie potrafiący uczynić decydującego kroku, który pozwoliłby go umieścić na piedestale. Widać to po poszczególnych odcinkach, które, choć zawsze co najmniej niezłe, nie miały tego czegoś, co pozwoliłoby zapamiętać z nich więcej niż kilka momentów. Finał odróżniał się na tle reszty tym, że składał się niemal wyłącznie z takich momentów.
Nic w tym dziwnego, bo niemający nic wspólnego z etyką zawodową ruch Chucka z poprzedniego odcinka musiał spowodować prawdziwą lawinę wydarzeń porywającą ze sobą wszystkich bohaterów tego widowiska. Desperacja prokuratora sięgającego po prywatne zapiski żony i używającego ich w pracy nie mogła skończyć się dobrze dla nikogo. Z pominięciem widzów, bo dla nas lepszego rozwiązania być nie mogło.
Pierwszym przegranym był oczywiście sam Chuck, który oberwał zarówno na froncie zawodowym, jak i prywatnym. W pracy szybko rozszyfrował go Bryan, który od samego początku wiedział, że coś śmierdzi, a potem tylko się w tym przekonaniu utwierdził. Swoją drogą, bohater grany przez Toby'ego Leonarda Moore'a wyrósł na jednego z najważniejszych tutejszych graczy i ciekawi mnie, jaki los szykują mu scenarzyści na drugi sezon. Ale wracając do Chucka, jego ponury los miała przypieczętować dopiero kłótnia z Wendy.
Kłótnia, którą spokojnie można uznać nawet za najlepszą scenę w sezonie, po raz kolejny udowodniła, że największą siłą "Billions" jest bezsprzecznie aktorstwo. Paul Giamatti i Maggie Siff dali z siebie wszystko i jeszcze więcej, by awantura miedzy państwem Rhoades zapadała w pamięć. Choć może "awantura" to złe słowo, bo nie było tu przesadnych wrzasków, a raczej stopniowe wyrzucanie sobie wszystkiego, co leżało współmałżonkom na wątrobach. Cała ta, nie tylko świetnie zagrana, ale też napisana sekwencja uświadomiła bohaterom, w jak chorym układzie tkwili. Wisiało to w powietrzu od samego początku, ale dopiero teraz uderzyło tych dwojga z taką jasnością. Koniec był oczywisty.
Mniej jasne było za to, jak wyjdzie z tego ostatni uczestnik tego specyficznego trójkąta, czyli Axe. Twórcy podkręcali napięcie między nim i Wendy od jakiegoś czasu, cieszy jednak, że ostatecznie nie postawili na banalny romans pomiędzy tą dwójką. Nie jest on jeszcze oczywiście wykluczony, choć wątpię, by po asach z rękawa, jakich użył Bobby, druga strona miała na to szczególną ochotę. Prawdą jest to, co powiedział Axelrod do Chucka – nie tylko on stracił Wendy.
Ta natomiast w przewrotny sposób okazała się jedyną osobą, która wyszła z całego tego zamieszania niemal zwycięsko. Niemal, bo cóż, nie ma pracy i wyrzuciła męża z domu, ale pięć milionów odprawy piechotą nie chodzi, prawda? Przede wszystkim jednak Wendy zyskała wreszcie niezależność i przestała być obiektem w tej męskiej grze, w której nie ma jasnego podziału na dobrych i złych. Bohaterka uświadomiła to sobie w najlepszym momencie, czyli wtedy, gdy mogła się jeszcze bezpiecznie wycofać i nie opowiadać po żadnej ze stron. Nie wątpię jednak, że prędzej czy później będzie musiała to zrobić. Czekam na ten moment z niecierpliwością, bo chcąc nie chcąc, Wendy Rhoades wyrosła na bardzo ważny element tej układanki i chyba moją ulubioną postać.
Nie da się jednak zapomnieć, że "Billions" to nadal męski świat, więc twórcy nie mogli nam darować przyjemności ponownego bezpośredniego skonfrontowania tutejszych oponentów. Rozmowa Chucka i Axe'a pokazała wyraźnie dwie rzeczy. Po pierwsze, scenarzyści nadal nie potrafią w pełni odejść od banałów. Po drugie i istotniejsze, Giamatti i Lewis nawet tak ciężkostrawną porcję mądrości na temat przestrzegania i łamania prawa potrafią zamienić w coś więcej. Nie wiem, gdzie byłoby "Billions" bez swojej obsady, ale wątpię, by czekało teraz na drugi sezon.
Ten właśnie zakończony, choć spotkania wielkich rywali w cztery oczy dawkował nam bardzo oszczędnie, pokazał jednak, że w tej dwójce drzemie olbrzymi potencjał. W "The Conversation" znów leciały iskry i chociaż ponownie obyło się bez konkretów, nie można było oderwać wzroku. Prokurator i finansista wyglądali na parę rozdrażnionych drapieżników, które są gotowe skoczyć sobie do oczu, ale za bardzo obawiają się przeciwnika, by zrobić to otwarcie. Skończyło się więc na słowach i zapowiedzi dalszej walki człowieka z nieograniczonymi zasobami, przeciwko takiemu, który nie ma nic do stracenia. Faworyta nie widać.
Podobnie jak nie wiadomo, w jakim kierunku będzie dalej zmierzać cały serial. Pierwszy sezon oceniam mimo wszystko pozytywnie, choć nie mogę się przy tym pozbyć wrażenia nie w pełni wykorzystanego potencjału. Ta historia mogła być znacznie lepsza, a nade wszystko, powinna trzymać w większym napięciu. Za często w trakcie sezonu dostawaliśmy wątki w gruncie rzeczy o niczym, które spychały na dalszy plan te pełnokrwiste momenty scenariusza, przez co całość się rozmywała i wyglądała na bardziej przeciętną niż w rzeczywistości.
Po samym wypełnionym wrażeniami finale, widać jednak, że taka ocena nie jest sprawiedliwa. Odcinków, po których od razu chciałoby się dostać więcej, było jednak za mało. Przez to na usta ciśnie się pytanie, czy całość nie powinna być po prostu krótsza. Pozwoliłoby to wydobyć więcej konkretów z tej historii, a i emocje mogłyby poszybować w górę. Największym wyzwaniem dla twórców na przyszły sezon jest więc dodać do już obecnych elementów trzymający w napięciu od początku do końca scenariusz. Mają ciekawych bohaterów (także drugoplanowych, choćby niesłusznie zmarginalizowaną Larę Axelrod), świetną obsadę i pierwszorzędną realizację. Nic nie stoi na przeszkodzie, by ulepić z nich coś lepszego.