"Fear The Walking Dead" (2×01): Gdy zapada zmrok
Michał Kolanko
12 kwietnia 2016, 19:33
"Fear The Walking Dead" zaczyna nowy sezon interesującym odcinkiem. Ale nie ma pewności, że jego twórcy mają jasny pomysł na to, co dalej będzie z bohaterami w świecie, który właśnie ulega rozpadowi. Spoilery!
"Fear The Walking Dead" zaczyna nowy sezon interesującym odcinkiem. Ale nie ma pewności, że jego twórcy mają jasny pomysł na to, co dalej będzie z bohaterami w świecie, który właśnie ulega rozpadowi. Spoilery!
Nowy sezon zaczyna się niemal dokładnie w tym samym momencie, w którym kończy się pierwszy. Grupa ucieka z płonącego i bombardowanego Los Angeles na pokładzie luksusowego jachtu "Abigail", należącego do tajemniczego Stranda. Pierwsze kadry – miasto w płomieniach, przelatujące samoloty wojskowe i poczucie, że świat, jaki znamy, się kończy – efektywnie budują atmosferę. I to chyba najlepsze, co można powiedzieć o całym odcinku: poprzez zdjęcia, muzykę i kameralną atmosferę rejsu po nieprzyjaznym oceanie efektywnie buduje klimat. Szkoda, że niewiele nowego za tym stoi.
Słowo "nowe" jest tu o tyle na miejscu, że "Fear The Walking Dead" miał pokazywać, jak upada świat. Jego ostateczny kształt doskonale przecież znamy z "The Walking Dead". Pierwszy sezon dostarczył zapowiedzi tego, jak się stało, że ludzkość zmieniła się grupki walczących ze sobą desperatów, którzy są o krok od stanu totalnego zezwierzęcenia. Ale tylko na zapowiedziach się skończyło.
Pierwszy sezon to była droga na skróty. I to miało niewielki związek z tym, że odcinków było tylko sześć. Cały czas miało się wrażenie, że to tylko teaser większej całości. Także pod względem budowania postaci, nie tylko całego świata. W drugim, liczącym 15 odcinków, sezonie Robert Kirkman i Dave Erickson mogą spokojnie zaprezentować swój pomysł na Travisa, jego rodzinę i innych.
I tu zaczyna się problem. "Fear The Walking Dead" jako spin-off musi jednocześnie opowiadać nowe historie o nowych bohaterach, zachowując pewnego łączność z serialem, z którego się wywodzi. W teorii, ten pierwszy warunek bardzo łatwo spełnić. Bo samo umiejscowienie spin-offu w czasach, gdy cywilizacja dopiero upada, niemal gwarantuje efekt świeżości. Ale tego – paradoksalnie – jest tu bardzo mało.
Dowiadujemy się, że nastolatki – jak Alicia, która rozpoczyna dyskusję z nieznajomym przez radio w warunkach totalnej katastrofy – podejmują złe decyzje. Wiemy, że niektórzy szybciej – jak Strand – zaczną działać w imię totalnego darwinizmu. Jego decyzja o tym, by w trakcie rejsu nie pomagać ludziom na łodzi obok, jest sensowna, ale jednocześnie za bardzo przypomina dylematy, z którymi musiał wielokrotnie zmagać się Rick i jego ekipa. Na koniec okazuje się, że ludzie będą stanowić dużo większe zagrożenie niż hordy szwendaczy. To lekcja, którą znamy aż za dobrze z "The Walking Dead".
To pod względem formy "Fear The Walking Dead" próbuje się wyróżnić. Kadry i sceny z rejsu luksusowym jachtem Stranda nie przypominają raczej niczego, co do tej pory widzieliśmy w "The Walking Dead". I pod tym względem całość działa w zaskakujący sposób. Pod względem wizualnym jest to zupełnie inna apokalipsa. Idylliczny ton i obrazki z żeglugi kontrastują z tym, co musi dziać się na lądzie. I nie tylko – w jednej z najbardziej efektywnych scen słyszymy desperackie wezwania o pomoc przez radio i równie desperackie odpowiedzi przedstawicieli rozpadającego się porządku: Nie damy rady, wybaczcie nam.
Gdyby jeszcze na tej łodzi przebywali ciekawi bohaterowie… Niestety, Travis i jego rodzina nie są po prostu wystarczająco interesujący na tym etapie, by odwrócić uwagę od tego, że nowych pomysłów zbyt wiele tu nie ma. Są tylko przebłyski – jak wspomniane wyżej rozmowy radiowe – i płonące w oddali Los Angeles. Być może się to zmieni i w kolejnych odcinkach postacie się rozwiną na tyle, by dorównać "załodze" z "The Walking Dead", ale pierwszy sezon nie daje tu powodów do optymizmu. Rodzinny konflikt na tle śmiertelnego zagrożenia to również śmiertelne zagrożenie popadnięcia w banał.
Zabieg, w którym przez większą część odcinka domyślamy się zagrożenia, ale go nie widzimy, jest efektywny – do pewnego stopnia. Gdy już zagrożenie się pojawia – w postaci pływających szwendaczy – to nagle okazuje się, że przenosimy się od razu do "The Walking Dead". Czy naprawdę o to właśnie chodziło? Chyba nie. Jeśli tak ma być dalej, to bez silnych postaci – jak Rick – "Fear The Walking Dead" nie będzie już zupełnie niczym nowym.
Rozpadający się świat to pole do popisu. Ale pierwszy odcinek nowego sezonu – mimo wizualnego wysmakowania i kilku udanych pomysłów – nie daje powodów do twierdzenia, że twórcy serialu wykorzystają ten potencjał. Nie ma się co dziwić, że AMC próbuje wycisnąć coś więcej z uniwersum, które przyniosło taki rozgłos, nie wspominając o oglądalności. W tej chwili jednak "Fear The Walking Dead" to cały czas tylko potencjał do opowiedzenia znakomitej historii. I tak nie może pozostać w nieskończoność. Podobnie jak świat serialu, który w końcu musi się rozpaść całkowicie. I wtedy pozostanie pytanie: czy ten serial jest lepszy od oryginału?