"Outlander" (2×01): Podróże małe i duże
Marta Wawrzyn
10 kwietnia 2016, 19:03
Wrócił "Outlander" i na dzień dobry zaserwował coś, czego się spodziewaliśmy, ale chyba nie tak szybko. Obok cudnie zapowiadających się francuskich przygód Jamiego i Claire dostaliśmy więc mroczną nutkę, która na pewno sprawi, że będziemy patrzeć na to wszystko inaczej. Spoilery, dużo spoilerów!
Wrócił "Outlander" i na dzień dobry zaserwował coś, czego się spodziewaliśmy, ale chyba nie tak szybko. Obok cudnie zapowiadających się francuskich przygód Jamiego i Claire dostaliśmy więc mroczną nutkę, która na pewno sprawi, że będziemy patrzeć na to wszystko inaczej. Spoilery, dużo spoilerów!
Najbardziej romantyczna opowieść o podróżach w czasie powróciła odcinkiem "Through a Glass, Darkly", który mógł zaskoczyć zarówno tych, którzy książek Diany Gabaldon nie tknęli, jak i tych, którzy nieźle je znają. I wcale nie o to chodzi, że Claire wróciła do "swoich" czasów – to akurat wiedzieliśmy chociażby ze zwiastunów. Ronald D. Moore kompletnie zmienił kolejność opowiadania zdarzeń i zaserwował nam na dzień dobry dramatyczny powrót do przyszłości. Claire, w swojej wspaniałej XVIII-wiecznej sukni wylądowała w tym samym miejscu, w którym wszystko się zaczęło, i interesowało ją tylko jedno: kto wygrał bitwę pod Culloden. Niestety, przyszłość nie miała dla niej dobrych wiadomości.
A później spędziliśmy prawie 40 minut, oglądając, jak Frank (Tobias Menzies, którego metamorfoza z Black Jacka i z powrotem wciąż mnie zadziwia) przyjmuje żonę z otwartymi ramionami, wysłuchuje jej historii i wreszcie obiecuje, że wychowa dziecko innego faceta jak własne. Pomiędzy powrotem Claire do 1948 roku a wyjazdem ich obojga do Bostonu mija trochę czasu, Frank – pomijając kilka załamań i jedno zdemolowane pomieszczenie na plebanii – reaguje jak najlepszy mąż na świecie, zaś jego małżonka niechętnie, ale akceptuje wszystko.
Oboje aktorzy byli w tej części fantastyczni w tych rolach, bo emocje rzeczywiście były ogromne (ach, ten moment, kiedy Claire drży przerażona, widząc męża, bo to dla niej Jack Randall). Już pierwsza scena, z której dowiadujemy się, że przeszłości zmienić się nie udało, łamie serca widzów, a powrót do Franka, po tym jak dopiero co widzieliśmy Claire z Jamiem, jest równie straszny dla nas co dla samej bohaterki. Oczywiście, Frank zachowuje się bardzo szlachetnie – przynajmniej po tym jak już zaczyna sobie radzić z szokiem – ale to nie jest ta nasza ulubiona para, pomiędzy którą non stop iskrzy. Jak na początku Randallowie wyglądali na trochę nudne małżeństwo, tak teraz wyglądają na małżeństwo z rozsądku.
Ale wszystko się rozgrywa w takim tempie, że nie ma problemu ze zrozumieniem motywacji Claire. To nie jest tak, że miała w tym momencie tysiąc innych opcji do wyboru, a i miłość do Franka niewątpliwie kiedyś była prawdziwa, choć nie tak szalona jak to, co się działo między nią a XVIII-wiecznym przystojniakiem. Ta dwójka może sobie wszystko poukładać, zaś szkocka przygoda może stać się dla głównej bohaterki tylko wspomnieniem, nie treścią życia. Zwłaszcza że przecież pojawi się mała Brianna.
A my już żadnym cudem nie wyrzucimy tego, co zobaczyliśmy, z pamięci. Scenarzyści "Outlandera", zanim przeszli do opowiadania francuskich przygód Fraserów, zafundowali nam mocne zderzenie z rzeczywistością. Raz jeszcze popkultura nam oznajmiła, że biegu historii nie da się zmienić, a ci, którzy próbują, marnie kończą. Naszą karą za to, że przez moment uwierzyliśmy, iż "może jednak tym razem się uda", będzie ta siedząca z tyłu głowy scena, w której Claire na szkockiej drodze w 1948 roku poznaje prawdę. Cokolwiek nie zrobią Fraserowie we Francji, to się i tak skończy tak samo.
Ta informacja na pewno zmieni sposób, w jaki będziemy odbierać całą tę francuską awanturę, która nie będzie sprowadzać się do intryg, balów i swawoli z wielkim planem w tle. Cały czas będzie nam towarzyszyć mroczna nutka, która nie da nam spokoju, cokolwiek nie będzie się działo. Nie będzie nadziei dla Claire, Jamiego i szkockiego powstania, nawet jeśli z tonu serialu w danym momencie będzie wynikało co innego.
I właśnie dlatego 2. sezon "Outlandera" zapowiada się jeszcze lepiej, niż sądziłam. Dzięki sprytnemu zabiegowi scenarzystów z ujawnieniem nam więcej, niż teoretycznie w tym momencie powinni, będziemy trochę inaczej patrzeć na to wszystko, co przed nami, a jednak nie mam żadnych wątpliwości, że francuska awantura wciągnie nas niesamowicie. Bo "Outlander" to nie tylko ta romantyczna opowieść z wielką historią w tle, to także cudna scenografia i kostiumy, nowi bohaterowie, nowe wyzwania.
To jeden z najbardziej uzależniających seriali, jakie teraz są pokazywane. A do tego nie ma tu ani jednej słabej strony – może i fabuła pozycjonuje go bliżej guilty pleasure, ale niesamowita realizacja, doskonale napisany scenariusz i momentami wręcz wybitne kreacje aktorskie wyraźnie nam mówią, że to coś więcej. Ron Moore w zeszłym roku uczynił ekscytującą podróż do XVIII-wiecznej Szkocji, teraz pewnie nas nie zawiedzie z Paryżem.
Już na dzień dobry Fraserowie mają potężnego wroga – hrabiego St. Germain, który patrzył wściekły, jak płonie jego statek. Taka prostolinijna kobieta jak Claire – typ nieznany wiecznie noszącym maski Francuzom – nie będzie miała łatwo w tym kraju i w tym towarzystwie. Podobnie zresztą jak temperamentny Jamie. Oboje mogą poczuć się nieswojo w kraju satynowych sukien, peruk i pudru, ale zdjęcia z kolejnych odcinków potwierdzają, że będą w stanie wpasować się w to towarzystwo i przy tym pozostać sobą. Krótko mówiąc, 2. sezon "Outlandera" zapowiada się jeszcze lepiej niż poprzedni, choć na pewno trochę czasu nam zajmie oswojenie się z początkowym szokiem.
Jak kreatywni są twórcy serialu, pokazuje najlepiej scena przejścia z jednego świata do drugiego. Wciąż rozbita Claire już prawie, prawie chwyta rękę Franka i staje na amerykańskiej ziemi, z wspaniałą panoramą Bostonu Nowego Jorku przed oczami, i w tym momencie zmienia się zupełnie nastrój, zmieniają się czasy i mina głównej bohaterki, która wysiada ze statku we Francji, zaś rękę podaje jej Jamie. Niby nic wielkiego, a jednak wypadło znakomicie. Poziom emocji od razu mocno poszybował w górę.
Czekam niecierpliwie na kolejne odcinki z jednym tylko zastrzeżeniem: czemu jest ich tym razem tak mało!?