"Rush Hour" (1×01): Zimny kotlet z XX wieku
Bartosz Wieremiej
2 kwietnia 2016, 15:03
Próby tworzenia seriali na podstawie filmów wypadają różnie. Z jednej strony trafiają się rzeczy wspaniałe, jak pewien serial na literkę F, z drugiej z łatwością dałoby się złożyć długą listę kompletnych porażek. Ostatecznie "Rush Hour" bliżej jest do owego katalogu koszmarków, choć nie to jest największym problemem nowej produkcji stacji CBS.
Próby tworzenia seriali na podstawie filmów wypadają różnie. Z jednej strony trafiają się rzeczy wspaniałe, jak pewien serial na literkę F, z drugiej z łatwością dałoby się złożyć długą listę kompletnych porażek. Ostatecznie "Rush Hour" bliżej jest do owego katalogu koszmarków, choć nie to jest największym problemem nowej produkcji stacji CBS.
Jeśli ktokolwiek zastanawiałby się, dlaczego w ogóle postanowiono przenieść "Godziny szczytu" na mały ekran, odpowiedź jest prosta. Nawet trzecia część, pomimo budżetu większego niż dwie poprzednie łącznie i negatywnych recenzji, zarobiła przyzwoite pieniądze. Ogromna w tym zasługa duetu Jackie Chan i Chris Tucker, choć wypada przyznać, że frajdę sprawiały też momentami wręcz absurdalne choreografie walk. Jasne, liczba stereotypów w tych filmach raziła, ale cóż, takie czasy (?). O dwóch pozytywnych elementach warto pamiętać w kontekście CBS-owskiego pilota, gdyż i jednego (całkiem zrozumiałe), i drugiego (to już mniej) będzie w nim brakować.
Dla tych, którzy nigdy nie zetknęli się z serią filmów, należy się kilka słów wyjaśnienia. "Rush Hour" opowiada o losach dwóch detektywów: urzędującego na co dzień w Hongkongu Lee (Jon Foo) i demolującego Los Angeles Cartera (Justin Hires). Z powodu kradzieży przewożonych do Stanów Zjednoczonych figur żołnierzy Terakotowej Armii i zamordowania policjantów pilnujących owych dzieł we wspomnianym Mieście Aniołów, poniekąd przypadkiem stają się partnerami. W dalszej części sezonu mają trafiać się im kolejne sprawy i przeciwnicy, w końcu jak mogłoby CBS nie wykorzystać okazji i nie zrobić z tego procedurala?
Telewizyjne spotkanie z detektywem Lee i detektywem Carterem będzie wydawać się bardzo znajome wszystkim tym, którzy kiedykolwiek zetknęli się z pierwszym z trzech filmów. Pojawią się znane postacie i sceny, a nawet tleniony blondynek. Fabuła podążać będzie ścieżkami wydeptanymi przez film: od lokacji, przez poszczególne wydarzenia, aż po zwroty akcji. Zamiast wątku porwania małej Soo-Yung otrzymujemy sprawę siostry det. Lee, ale poza tym serwuje się tutaj tylko kosmetyczne zmiany na drugim planie. Próbowano także uaktualnić serwowany typ humoru, choć wciąż, przynajmniej w założeniach, śmiech wywoływać ma to, że do jednego samochodu zapakowano Chińczyka i Afroamerykanina. Stereotypy ponad wszystko, tym razem z odrobiną samoświadomości.
I już teraz powiedzmy sobie wprost: "Rush Hour" nie jest dobrym serialem. Co gorsze, najzwyczajniej nie śmieszy. Nawet "The Mysteries of Laura" bywa zabawniejsze, a właśnie tę produkcję zdarzyło mi się kiedyś porównać bodajże do transmisji targów rolnych. Jon Foo i Justin Hires nie tylko nie tworzą takiej pary, jak Chan i Tucker, ale momentami wypadają jak niespecjalnie trzeźwy duet cosplayerów w czasie mocno zakrapianej imprezy na podrzędnym Comic-Conie gdzieś pod Barrow w stanie Alaska. Poważnie sprawdźcie, gdzie leży Barrow w stanie Alaska w czasie zapoznawania się z tym pilotem. Niezależnie od pogody w najbliższa okolica od razu wyda się wam cieplejsza.
Jeszcze większym kłopotem, z jakim przychodzi się zmierzyć w czasie oglądania, jest to, że postanowiono, iż sama akcja, walki i pojedynki mają być poważniejsze niż w filmach. Niestety zamiast osiągnięcia pożądanego stopnia zagrożenia i podniesienia stawki konfliktu – czyli wszystkiego, co wkłada się do głów aspirującym scenarzystom – spowodowano jedynie, że większość tych scen jest zwyczajnie nudna. Bardzo brakuje tej odrobiny pozornej nieporadności, która tak służyła filmowemu Lee. Telewizyjny z ogromną powagą podchodzi do aplikowanego przez siebie mordobicia, aż człowiek zaczyna się martwić, iż od tego napięcia złapie go skurcz lub wykończy nadciśnienie.
Nowość od CBS nie jest więc ani dobra, ani zabawna, ani nawet nie oferuje niczego ciekawego fanom solidnego telewizyjnego tłuczenia się po facjatach. Patrząc po pierwszej sprawie i już pomijając nawiązania do filmu, także miłośnicy kryminalnych procedurali będą rozczarowani. Ogromnym problemem jest duet aktorów w głównych rolach, który jak na razie zawodzi. Do opisania "Rush Hour" najlepiej pasuje słówko "niby". To taka niby komedia, niby procedural, a w zasadzie po prostu niby serial.