"Thirteen" (1×05): Uprowadzona
Mateusz Piesowicz
31 marca 2016, 19:33
Chwalenie przez nas brytyjskich seriali powoli staje się tak oczywiste, jak to, że po nocy przychodzi dzień. Po ekscytującym finale "The Night Manager" przyszedł czas na zakończenie znacznie skromniejszego, ale wcale nie gorszego "Thirteen", które przyniosło kilka ciekawych odpowiedzi. Spoilery.
Chwalenie przez nas brytyjskich seriali powoli staje się tak oczywiste, jak to, że po nocy przychodzi dzień. Po ekscytującym finale "The Night Manager" przyszedł czas na zakończenie znacznie skromniejszego, ale wcale nie gorszego "Thirteen", które przyniosło kilka ciekawych odpowiedzi. Spoilery.
Pytanie brzmi: czy były to odpowiedzi satysfakcjonujące? W tej kwestii nie ma jasności, bo finał okazał się w paru miejscach różny od tego, co widzieliśmy w serialu wcześniej. Przede wszystkim w oczy rzuciło się znaczne przyspieszenie akcji, która już od pierwszych minut narzuciła ostre tempo i nie zwolniła aż do ostatniej sekundy. Z jednej strony to oczywiste – wszak mamy do czynienia z zakończeniem miniserii – ale z drugiej, taka zmiana na sam koniec mogła zatrzeć wrażenie po całości. Na szczęście Marnie Dickens nie pozwoliła, by jej serial w ostatniej chwili przeszedł gruntowną metamorfozę i zachowała jego najważniejsze cechy.
Wyjdźmy jednak od tego, co się zmieniło, a więc od akcji, jakiej nie powstydziłaby się porządna sensacja. Ivy (Jodie Comer) wystawiła się na niebezpieczeństwo i wystąpiła w roli przynęty na Marka White'a (Peter McDonald), co oczywiście nie mogło się skończyć inaczej niż jej ponownym porwaniem. Po krótkim, acz dramatycznym pościgu, dziewczyna znalazła się w takim samym położeniu, jak przez trzynaście lat swojego życia, a jej rodzina i przyjaciele znów musieli przechodzić przez dobrze sobie znany koszmar.
Chwyt to dość pospolity, jakościowo niekoniecznie pasujący do reszty serialu, ale trzeba przyznać, że tutaj się sprawdził. Ponowne porwanie Ivy posłużyło bowiem nie tylko za czynnik dodający dramaturgii, ale również wyznacznik tego, jaką przemianę przeszli poszczególni bohaterowie "Thirteen". Najlepiej widać to rzecz jasna na samej Ivy, która najpierw poświęciła się, by ratować Phoebe (Isabel Shanahan), a potem stawiła czoła swojemu oprawcy. Dzięki temu otrzymaliśmy kilka brakujących elementów układanki, jak wyjaśnienie specyficznej relacji między bohaterką a porywaczem oraz przyczyn jej niejednoznacznego zachowania.
Do tego fragmentu można mieć jednak zastrzeżenia, a to z powodu liczby informacji, jakie możemy z niego wyciągnąć. Wystarczy przejrzeć opinie widzów po finale, by zrozumieć, że twórczyni mogła trochę przesadzić ze swoją zasadą, by nie oddawać pola porywaczowi. Samo skupienie się na Ivy i jej bliskich się chwali, ale skoro już Mark White został umieszczony w samym środku tej układanki, a w jej zakończeniu odegrał kluczową rolę, to wydaje się, że można by udzielić nam więcej wyjaśnień. Pewne pytania, poczynając od tych najbardziej się narzucających (jakie motywy nim kierowały?), aż po bardziej szczegółowe (skąd imiona Alison i Leonard?), zostały jednak bez odpowiedzi.
Nie wydaje mi się jednakże, by finał był przez to mniej satysfakcjonujący. Dramat Ivy nakreślono wyraźnie, podobnie jak przyczyny jej wcześniejszego zachowania i zmiany, jaką przeszła w ciągu pięciu odcinków. Jasne, że odpowiedzi zawsze mogło być więcej, ale w tym przypadku nie przesadzałbym z krytyką. Nie zostawiono nas przecież z otwartymi wątkami i dręczącymi pytaniami, co wcale nie jest serialową regułą, a pamiętajmy, że "Thirteen" od początku skupiało się w głównej mierze nie na skomplikowanej intrydze, a na towarzyszących jej emocjach.
Tych natomiast, jak nie brakowało przez cały sezon, tak i nie oszczędzono ich bohaterom w finale. Wspominałem już o przemianie, jaką przeszła Ivy, ale nie tylko ona sporo tutaj doświadczyła. Jej niespodziewane pojawienie się i ponowne zniknięcie wywarło wpływ niemal na każdą postać, nieważne czy bezpośrednio wmieszaną w sprawę, czy tylko przemykającą przez ekran. Nie w każdym przypadku wypadło to równie wiarygodnie, ale tu odpowiedzialność zrzucam na konieczność przyspieszenia pewnych spraw spowodowaną formatem serialu. Pięć godzin to bardzo mało, by dokładnie przyjrzeć się każdemu bohaterowi, o poświęceniu odpowiedniej ilości czasu nawet nie wspominając.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że niektóre wątki były tu zupełnie zbędne (dyrektor szkoły, Eloise), a pozbycie się ich, mogło dać więcej miejsca tym, które na koniec niepotrzebnie spłycono (Tim i Yazz czy Emma i Craig). Dobrze wypadli za to rodzice Ivy. To oni okazali się najbardziej dynamiczną parą ze wszystkich tutaj, bo przeszli przyspieszoną ponowną integrację oraz zamianę ról – w finale pałeczkę tego bardziej aktywnego rodzica przejął Angus (Stuart Graham) i wypadł całkiem naturalnie.
Na koniec zostawiłem jednak parę, do której mam osobiście największy dystans, czyli detektywów Carne'a i Merchant. Pomijając fakt ich oczywistej niekompetencji (to tyczy się akurat całej policji w "Thirteen", a po tym pokazie nieudolności, jaki odstawili w finale wszyscy powinni się udać na przymusowe urlopy), mam wrażenie, że Lisie i Elliottowi poświęcono jednak nieproporcjonalnie dużo czasu. Kłuło to w oczy zwłaszcza w finale, gdzie ich rola zamiast zostać zmarginalizowaną po wypadku z początku odcinka, jeszcze wzrosła i przyniosła bardziej kiczowaty niż dramatyczny zwrot akcji na koniec. Zupełnie niepotrzebne melodramatyzowanie, a szkoda, bo Richard Rankin i Valene Kane stworzyli niezłe kreacje i bez tych dodatków.
Patrząc na "Thirteen" z dystansem, nie można ignorować jego wad, bo bez wątpienia mogłoby być lepszym serialem. Nie zmienia to jednak faktu, że produkcja to co najmniej niezła, a już na pewno ambitna i odważna. Marnie Dickens wybrała taki sposób jej opowiedzenia, który wzbudzi więcej kontrowersji, niż gdyby zrobiła to według oklepanych schematów i poszła ścieżką prostego kryminału. Mimo pewnych potknięć uważam to za dobry wybór. Rzut oka na konkurencję zza oceanu, czyli tandetne "The Family" od ABC utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że młodym brytyjskim twórcom powinno się jak najczęściej dawać szansę, a efekty przyjdą same.