"Daredevil" (2×07-13): Oziębienie w Hell's Kitchen
Mateusz Piesowicz
23 marca 2016, 19:28
Po pierwszej połowie drugiego sezonu "Daredevila" wstrzymałem się z jasnym określeniem, czy mi się on podoba, wierząc, że kolejne odcinki rozwieją wszelkie wątpliwości. Udało się? Niekoniecznie, ale na pewno wiem więcej niż kilka dni temu. Duże spoilery, również z finału.
Po pierwszej połowie drugiego sezonu "Daredevila" wstrzymałem się z jasnym określeniem, czy mi się on podoba, wierząc, że kolejne odcinki rozwieją wszelkie wątpliwości. Udało się? Niekoniecznie, ale na pewno wiem więcej niż kilka dni temu. Duże spoilery, również z finału.
Całościowe spojrzenie na nowy sezon serialu Netfliksa zdecydowanie przewyższa ocenianie jego fragmentów, a przede wszystkim pomaga w nabraniu dystansu do opowiadanych tu historii. Liczba mnoga nieprzypadkowa, bo druga odsłona przygód Daredevila to tak naprawdę kilka seriali w jednym i wcale nie wynika to z obecności nowych bohaterów.
Cały sezon dzieli się wyraźnie na trzy mniej więcej równe części. Pierwsza to historia Punishera i wojny gangów na ulicach Nowego Jorku zakończona schwytaniem Franka, w drugiej skupiono się na Elektrze i jej stosunkach z Mattem, a w trzeciej do akcji wkroczyła Ręka. Pewnie, że niektóre elementy ciągnęły się dłużej (sprawa Punishera na przykład), ale ten podział i przesuwający się w związku z nim środek ciężkości opowieści mocno wpłynął na odbiór tego sezonu. Miałem bowiem wrażenie, że twórcy nie do końca zapanowali nad tym całym rozgardiaszem.
Od razu nasuwają się wspomnienia z zeszłego roku, gdzie cały sezon poświecono walce z Fiskiem, co też dało wrażenie spójnej historii. Tutaj ustąpiło ono mniej lub bardziej kontrolowanemu chaosowi, przez co kolejne odcinki wyglądały raczej na rozdziały mniejszych opowieści niż elementy tej samej, dużej całości. Daredevil, Elektra i Ręka sobie, Punsher, Karen i Blacksmith sobie, a cała reszta albo została porzucona, albo dryfowała gdzieś w tle, nie bardzo wiadomo po co. Jasne, że wątki poboczne są potrzebne, ale czemu nagle Frank z głównego antagonisty został sprowadzony do roli drugoplanowej, a jego miejsce zajęła organizacja, której przez ponad połowę sezonu nie wspomniano ani słowem?
Wady struktury fabularnej uwypuklił format oglądania "Daredevila". Binge-watching w tym konkretnym przypadku zamiast przykuć mnie do ekranu, tylko pogłębiał wrażenie chaosu, przez co ostatecznie żaden wątek nie poruszył mnie tak, jak powinien. Pod tym względem jest to więc krok w tył względem poprzednika, który oglądało się jak na szpilkach do ostatnich sekund. Pamiętajmy jednak, że niezbyt szczęśliwe rozłożenie akcentów w scenariuszu niekoniecznie musi świadczyć o ich wątpliwej jakości. Tutaj bowiem "Daredevil" się broni, choć nie zawsze z takim samym skutkiem.
Weźmy choćby historie Punishera i Elektry, które pomimo wad ostatecznie spełniają swoje role. Kwestia tego, kto wypada tu lepiej, jest w sumie drugorzędna i sprowadza się do prostego "co kto lubi". Wątki obydwu postaci dostają przyzwoite konkluzje i z dostatecznym powodzeniem absorbują naszą uwagę przez większość czasu, co nie oznacza, że wszystko tu gra, zwłaszcza w przypadku brutalnego mściciela.
Ciekawym zabiegiem było tak mocne powiązanie Franka (Jon Bernthal) z Karen (Deborah Ann Woll), przez co nawet nie zauważyłem, kiedy wątek konfliktu Daredevila z Punisherem przeniósł się niemal w całości na barki dziewczyny, czyniąc z niej jedną z najważniejszych postaci w całym sezonie. Zauważcie, jak twórcy zręcznie poplątali tu wątki osobiste, najpierw skupiając się na trójkącie Karen – Matt – Elektra, gdzie kobiety stanowiły jakby dwa sprzeczne odbicia bohatera, a potem zgrabnie przechodząc do zestawu Matt – Karen – Frank, w którym to mężczyźni stali się symbolami wewnętrznego konfliktu bohaterki. Na szczęście w tym drugim wariancie obyło się bez romansu (choć już nie bez, o zgrozo, porad sercowych od Punishera), uniknęliśmy więc szczególnej tandety, a emocje wyszły z tego nadspodziewanie złożone.
Szkoda jednak, że twórcy nie pozwolili się do końca nimi nacieszyć, psując wątek Punishera w kilku istotnych punktach. Tutaj też wyszło nieumiejętne rozłożenie akcentów przez scenariusz, który po początkowym festiwalu przemocy z udziałem Franka, umieścił później tego bohatera w trybach całkowicie zbędnego i niemal pozbawionego emocji procedurala. Wydaje się, że cały "proces stulecia" miał na celu tylko przedstawienie niejakiego Raya Schoonovera (Clancy Brown), przed jakże zaskakującym zwrotem akcji z jego udziałem. Banalne, zupełnie niepasujące tu rozwiązanie zniweczyło prawie całkowicie trud, jaki włożono w zbudowanie postaci Punishera.
Tragedia rodzinna z drugim dnem i wynikająca z niej sprawiedliwa zemsta to był przecież mocny motyw, który mógłby nawet sam pociągnąć cały sezon. Tutaj jednak zepchnięto go na drugi plan, w błyskawicznym tempie robiąc z Karen dziennikarkę śledczą, a jednocześnie rozciągając całość tak niemiłosiernie, że chwilami aż prosiło się o to, by Netflix umożliwiał oglądanie na podglądzie. A na koniec zostałem z myślą, że najbardziej w pamięci utkwiło mi ponowne ujrzenie Wilsona Fiska (Vincent D'Onofrio znów kradnący cały show). Nie tak to miało wyglądać i choć ostatecznie nie można Punishera spisać na straty, bo miał swoje atuty, to jednak po tym wątku pozostaje przede wszystkim wrażenie zmarnowanego potencjału.
Inaczej rzecz się ma z Elektrą (Elodie Yung), którą wplątano wprawdzie w znacznie bardziej komiksową aferę, ale na pierwszym miejscu pozostały jej relacje z Mattem. Pozwólcie więc, że nie będę się szczególnie wgłębiał w cały ten wątek z Ręką, jej zmartwychwstałym liderem, ninja, Czarnym Niebem i resztą nadprzyrodzonych elementów. Traktując to wszystko jako niezbędny środek do celu, czyli stworzenia wiarygodnej relacji między dwójką bohaterów, można wybaczyć jego niedoskonałości. Wewnętrzny konflikt Elektry (podobnie jak u Karen – kobiety rządzą w tym sezonie "Daredevila") wypadł po prostu wiarygodnie. Choć motyw dobra i zła ścierających się w człowieku jest stary jak świat, tutaj udało się go ożywić, dopisując do równania Matta.
Jego związek z Elektrą nie sprowadza się do prostego romansu (choć chemii w nim nie brakuje). Kobieta funkcjonuje raczej jako ucieleśnienie pewnej, nieodłącznej części bohatera, bez której ten nigdy nie będzie do końca sobą. Daredevil i Elektra wzajemnie się napędzają i hamują, dzięki czemu stanowią parę idealną pod każdym względem. Dlatego oczywiście scenarzyści nie mogli pozwolić ich związkowi potrwać zbyt długo, ale cóż, to przecież Marvel. Nigdzie indziej śmierć nie jest bardziej względna, co w sumie najgorzej ze wszystkich wróży Karen.
Zachowując więc w pamięci fakt, że nowy "Daredevil" ma swoje wzloty i upadki, zaznaczę, że całość nadal znakomicie spełnia swoją rolę, oferując rozrywkę na bardzo wysokim poziomie. Kilka scen z drugiej połowy sezonu na długo zostanie mi w pamięci (rzeź, jaką Frank urządza w więzieniu, atak ninja na szpital, historia małej Elektry czy wreszcie bardzo komiksowy i w tym aspekcie wręcz doskonały finał), aktorsko dobrze spisał się i pierwszy, i drugi plan, a nawiązania do innych elementów marvelowskiego świata każą z niecierpliwością czekać na jego kolejną odsłonę. Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, aby na ten moment historia Matta Murdocka i reszty zeszła w tej układance na nieco dalszy plan.