"House of Cards" (4×13): Lord i Lady Makbet
Michał Kolanko
15 marca 2016, 12:33
Dążenie do udoskonalania Unii jest zapisane w preambule Konstytucji USA. W 4. sezonie "House of Cards" w centrum leży udoskonalanie unii innego rodzaju – małżeństwa Underwoodów. I dzięki niemu ten sezon jest tak udany. Spoilery z finału i całego sezonu!
Dążenie do udoskonalania Unii jest zapisane w preambule Konstytucji USA. W 4. sezonie "House of Cards" w centrum leży udoskonalanie unii innego rodzaju – małżeństwa Underwoodów. I dzięki niemu ten sezon jest tak udany. Spoilery z finału i całego sezonu!
13 odcinków 4. sezonu "House of Cards" pokazuje, że w swoim ostatnim akordzie prac nad serialem Beau Willimon wyciągnął wnioski z krytyki, jaka spadła na niego za sezon poprzedni. To zdecydowanie najlepszy sezon od czasu pierwszego. Te elementy, które od początku tak bardzo przyciągały do Franka i jego świata, zostały przemyślane, poprawione, połączone w bardziej sprawny sposób. Jest też więcej prawdziwej, dobrej polityki. Ale kluczowe jest to, że Willimon nie bał się kilku ryzykownych kroków – z korzyścią dla jego projektu
Polityka "House of Cards" stawała się z sezonu na sezon coraz bardziej umowna. Na samym początku była punktem odniesienia jako bezwzględna gra, w której wszyscy – niczym u Hobbsa – prowadzą wojnę ze wszystkimi, a przetrwa najsilniejszy drapieżnik, czyli oczywiście Frank Underwood. Ale w miarę upływu czasu ten efekt przestał działać, a na jaw coraz bardziej zaczęły wychodzić absurdy, niszczące umowny nawet realizm całej sytuacji.
Tak samo można traktować pomysł – leżący w zasadzie u podstaw całego sezonu – by to Claire Underwood była kandydatką na wiceprezydenta u boku męża. Polityczne ambicje pierwszych dam to nic nowego: Hillary Clinton u boku męża pełniła znacznie większą rolę, niż by to wynikało z jej formalnej roli. Podobnie jak Claire, zajmowała się ważnymi projektami legislacyjnymi, jak reforma systemu ochrony zdrowia. Ale nominacja wiceprezydencka to coś zupełnie innego. W pierwszym tekście o tym sezonie "House of Cards" nazwałem tę decyzję pomysłem, przy którym "Veep" to ostoja realizmu. Ale dzięki wydarzeniom z kolejnych odcinków – zwłaszcza temu, jak działa Claire w czasie gdy jej mąż walczy o życie po zamachu – ten pomysł staje się w ramach umownego świata serialu coraz bardziej politycznie uzasadniony. Przebieg kampanii prezydenckiej i przekaz fikcyjnej kampanii Underwoodów jest na tyle przemyślany, że wszystko nabiera pewnego sensu.
Polityczne starcie, a później współpraca. Gdy działa razem, małżeństwo Underwoodów jest polityczną siłą, która ma większe możliwości niż Claire i Frank osobno. Uczynienie z Claire postaci praktycznie równorzędnej pod każdym względem to jedna z decyzji dotyczących tego sezonu, która wyszła mu na dobre. Podobnie jak rezygnacja z geopolityki. Na szczęście sceny z prezydentem Rosji ograniczono do minimum, a wątek odpowiednika ISIS i terroryzmu stanowi jedynie pretekst do opowiedzenia pewnej historii, nie cel sam w sobie. Chociaż trzeba przyznać, że porwanie i negocjacje z terrorystami w sali sytuacyjnej – zawłaszcza z udziałem Conwaya – trzymają w napięciu jak mało co w całym serialu.
Ale w centrum 4. sezonu nie leży na szczęście geopolityka, nie jest to też tylko sezon o kampanii – chociaż ta jest świetnie zrobiona, zwłaszcza walka na konwencji, która zresztą w tym roku może czekać Partię Republikańską. W centrum jest coś innego: Frank i jego żona, a do pewnego stopnia też Will Conway (świetny Joel Kinnaman) i jego małżonka. Willimon ciągle zestawia te dwie pary i ich odmienne podejścia do kampanii, ale w centrum jest zawsze Claire i Frank. Conway ma dwójkę dzieci, jego żona w pewnym sensie to lustrzane odbicie Claire – ona również ma silne poczucie polityki – ale też jej zaprzeczenie. To najlepiej widać w trakcie konwersacji dwóch kobiet w Białym Domu. "Chciałabym robić coś więcej niż tylko wrzucać zdjęcia na Instagram" – mówi do Claire w pewnym momencie, nawiązując do jej ataku z kampanii. "Mam nadzieję, że się nie obraziłaś" – odpowiada Claire. Oczywiście, że się nie obraziła, bo to tylko polityka.
Conway okazuje się godnym przeciwnikiem dla Franka i jego żony. Jego pomysły kampanijne – nagrania wideo z życia rodzinnego, sposób na odwrócenie kryzysu związanego z wyszukiwarką Pollyhop, metody manipulowania i sterowania mediami – to wszystko zagrania, które można by śmiało wykorzystywać w prawdziwych kampaniach. Pod tym względem ten sezon najbliższy jest pierwszemu, jeśli chodzi o pokazywanie zaplecza polityki. I nawet mimo dość szalonego w swojej skali pomysłu, jak połączenie analizy danych i podsłuchów NSA, to zaplecze kampanii politycznych jest tu pokazane zaskakująco kreatywnie
Najważniejsi są jednak Underwoodowie, czyli power couple w wydaniu szekspirowskim. Nie ma reguł, jest tylko czysta władza i lęk przed jej utratą. Frank i jego żona szykują totalną wojnę, tylko po to by, nie utracić władzy. To efekt porwania amerykańskich obywateli przez terrorystów, ale też pojawienia się tekstu o machinacjach Franka z przeszłości. Tom Hammerschmidt wyciąga na światło dzienne prawdę o Franku. I w jednej z najlepszych scen całego serialu – konfrontacji z prezydentem – nie ustępuje ani na krok.
To dlatego pod koniec serialu Frank mówi: "Chcę unicestwienia, nie eskalacji". Gdyby lord i lady Makbet mieli takie zasoby jak Underwoodowie, to ich działania byłyby podobne. Cel jest jednak ten sam. Jak pisał Szekspir: "Idźmy i szydźmy z świata jasnym czołem: Fałsz serca i fałsz lic muszą iść społem". Gra Underwoodów jest wielopłaszczyznowa. Frank dokonuje radykalnej redefinicji swojego "małżeństwa" tylko na potrzeby wyborczego zwycięstwa: pozwala Claire na romans z Tomem Yatesem. Modyfikuje przekaz: "Musimy spojrzeć na małżeństwo nie tylko jako na związek mężczyzny i kobiety". Claire publicznie pozycjonuje się jako najlepsza dziedziczka jego politycznych dokonań na wypadek, gdyby zmarł w trakcie kadencji.
Zasada, że całość jest czymś więcej niż tylko sumą części definiuje polityczno-emocjonalny związek Underwoodów. I to, jak ich gra została pokazana, jest zdecydowanie najmocniejszym punktem tego kameralnego, w sumie bardzo teatralnego sezonu. Nie da się jednak ukryć, że w pewnym momencie zawieszamy gdzieś zwątpienie w realizm całego układu i chcemy się po prostu dowiedzieć co dalej. Czy Frank i Claire pokonają Conwayów w nowych warunkach? Sezon kończy się cliffhangerem, który pozostawia sporo niedosytu.
"E pluribus unum", czyli "z wielu jeden". To jedno z głównych haseł Stanów Zjednoczonych, które ilustruje, że unia wielu stanów jest silniejsza niż suma jej składników. Tak samo jest nie tylko z małżeństwem Underwoodów – które jako polityczny dream team równoważy błyskotliwego Conwaya i jego żonę – ale i z serialem jako takim. Cały 4. sezon jest dużo silniejszy niż jego poszczególne odcinki. Gdyby pokazywały się sekwencyjnie, ich odbiór byłby pewnie dużo gorszy. Ale ponieważ jest to jedna historia, to zyskuje nową moc. I warto, by ktoś opowiedział ją dalej z taką samą zręcznością, jak w tym sezonie.