"American Crime" (2×10): Życiowe rozdroża
Marta Wawrzyn
13 marca 2016, 13:02
Świetny 2. sezon "American Crime" zakończył się niejednoznacznym – ale mającym prostą, zapadającą w pamięć wymowę – finałem. I lepiej tego zrobić się nie dało! Uwaga na ogromne spoilery.
Świetny 2. sezon "American Crime" zakończył się niejednoznacznym – ale mającym prostą, zapadającą w pamięć wymowę – finałem. I lepiej tego zrobić się nie dało! Uwaga na ogromne spoilery.
2. sezon "American Crime" to jedna z najbardziej nieoczywistych rzeczy, jakie widzieliśmy tej zimy na naszych ekranach. Mimo że znamy już całość, wciąż nie wiemy tak do końca, w stu procentach, co się wydarzyło na imprezie, która zapoczątkowała lawinę zdarzeń. Nie wiemy, kto tu był ofiarą, a kto czarnym charakterem – bo przecież ten, którego uważaliśmy za ofiarę, zabił człowieka, zaś ten, któremu można było przypiąć łatkę gwałciciela, okazał się pogubionym i wystraszonym chłopcem.
Negatywnie nie da się tu oceniać prawie nikogo – ani obu chłopców, ani Anne, ani Leslie, ani Dana, ani rodziców Kevina – bo choć ich działania okazywały się często tragiczne w skutkach, ci ludzie zdecydowanie nie mieli z gruntu złych motywacji. Matce Taylora zależało na sprawiedliwości, Leslie chroniła siebie, ale i szkołę, Dan dbał o drużynę, oskarżaną o coś, czego przecież cała drużyna nie popełniła. Itp., itd. "American Crime" to prawdziwy galimatias ludzkich emocji, niełatwych do rozszyfrowania postaw i wydarzeń, które można różnie oceniać. A na to wszystko nakładają się jeszcze jasno zarysowane problemy współczesnego społeczeństwa amerykańskiego: rasizm, homofobia, dostępność pewnych rzeczy – przede wszystkim edukacji – tylko dla tych, którzy mają pieniądze. Ani w 1. sezonie, ani teraz nie dało się dostrzec w serialu tego, czym Stany Zjednoczone się chwalą najbardziej, czyli równości szans. American dream dla każdego? Tak, jeśli "każdy" jest białym facetem, który chodził do którejś z prestiżowych szkół.
Ten przekaz nie jest w "American Crime" subtelny, twórcy bardzo się starają, żebyśmy wiedzieli, co chcą powiedzieć i żebyśmy kończyli oglądać sezon odrobinę mądrzejsi niż kiedy go zaczynaliśmy. Nie mam z tym problemu, dopóki prezentowane są tak dobrze napisane historie, a wszyscy aktorzy wspinają się na wyżyny swoich umiejętności. Serialowi zdecydowanie bliżej jest do produkcji kablówek niż do tego, co ABC prezentuje na co dzień.
W tegorocznym finale nie było tak ogromnych emocji jak w zeszłorocznym, nikt się nie zabił, nikt nie załamał się psychicznie – ot, wszystko dobiegło naturalnego końca, a twórcy postanowili trochę się z nami zabawić, zostawiając kilka otwartych furtek. Duże wrażenie zrobił na mnie ten moment, kiedy Taylor uświadomił matce to, co wiedzieliśmy o nim od dawna – że nie odpowiadał mu status ofiary. Oczywiście, to przerażające wyznanie, że zabicie człowieka mogło komuś poprawić samopoczucie, ale tego chłopca, jego działań i motywacji w żadnym razie nie da się ocenić w czarno-białych kategoriach. I zawieszenie jego losów na końcu niewątpliwie jest idealną puentą tej tragicznej historii.
Podobnie jest z Erikiem. Czy zgwałcił Taylora? Tak. Nie. Być może. Prawdopodobnie zrobił coś, czego Taylor nie chciał, ale to nie on był stroną, która to zainicjowała. To nie gwałciciel, a mocno pogubiony chłopiec, któremu matka zrobiła ogromną krzywdę i który nie do końca jest w stanie sam siebie zaakceptować. Moment zawahania na końcu finału to nie przypadek, Eric – w przeciwieństwie do Taylora – ma szansę być kimś innym niż jest, dorosnąć, dojrzeć i odnieść sukces w życiu. W końcu wciąż jest uczniem prestiżowej szkoły.
I Leslie, i Dana, i Bekkę, i Terri, i samozwańczego hakera Sebastiana spotkało w gruncie rzeczy to, na co zasłużyli, ale w ich przypadku też nic nie jest proste. Nikt tu nie jest w stu procentach dobry ani zły. Nawet mordercę da się usprawiedliwić.
"American Crime" z pewnością w tym sezonie nie poszło na łatwiznę, wybierając trudny temat gwałtu – choć przecież można było pokazać strzelaninę w szkole i pewnie oglądalność byłaby lepsza – i zagłębiając się w niego z ogromnym wyczuciem. Czyli mądrze, dojrzale i na tyle subtelnie, żeby widz ani przed moment nie poczuł, że ktoś tu czymś epatuje. Pokazanie dwóch głównych bohaterów, stojących na samym końcu na życiowych rozdrożach, to perfekcyjna puenta. Twórca serialu, John Ridley, zrobił to, choć pewnie wiedział, że to może być zakończenie frustrujące dla widzów. I należą mu się ogromne brawa za tę decyzję.
Docenić należy też jeszcze raz aktorów. Connor Jessup i Joey Pollari wyśmienicie oddali to wszystko, co siedzi w nastoletnich chłopakach, którzy nie pasują do idealnego obrazka – czy to rodzinnego, czy szkolnego. Felicity Huffman, Timothy Hutton i Regina King dostali zupełnie inne role niż w poprzednim sezonie i nie zawiedli ani przez moment. Lili Taylor za rolę matki Taylora powinna zgarnąć mnóstwo nagród, zaś na drugim planie wyróżniła się Emily Bergl, która zagrała małą, ale znaczącą rolę wyjątkowo okropnej matki Erica.
Wielka szkoda, że tego wszystkiego nie widział prawie nikt, a szanse na kolejny sezon są proporcjonalne do oglądalności, czyli praktycznie żadne. Ale jeśli to pożegnanie, to trzeba przyznać, że "American Crime" odchodzi w glorii chwały, kończąc mocny sezon w sposób, który zostanie zapamiętany przez widzów.