"Of Kings and Prophets" (1×01): Biblijna nuda
Mateusz Piesowicz
10 marca 2016, 19:30
Dobra wiadomość – "Of Kings and Prophets" posiada zalety. Zła – nie ma ich za dużo. Jak na premierę, po której spodziewałem się wszystkiego najgorszego i tak jest nieźle, choć uczucie zmarnowanego potencjału dominuje. Spoilery.
Dobra wiadomość – "Of Kings and Prophets" posiada zalety. Zła – nie ma ich za dużo. Jak na premierę, po której spodziewałem się wszystkiego najgorszego i tak jest nieźle, choć uczucie zmarnowanego potencjału dominuje. Spoilery.
O tym, że z "Of Kings and Prophets" będą problemy, wiadomym było już od jakiegoś czasu. Optymizmem nie napawał ani fakt, że za biblijną ekranizację brało się ABC, ani tym bardziej opóźnienia w emisji – serial pierwotnie miał wystartować jesienią zeszłego roku. Finalny efekt jest więc taki, jak można się tego było spodziewać. Mierny.
A szkoda, bo serial w gruncie rzeczy zapowiadał się całkiem przyzwoicie. Przynajmniej zważywszy na jego inspirację, czyli biblijne Księgi Samuela. Starotestamentowe historie opisujące zjednoczenie Izraela pod wodzą jego pierwszych królów są wręcz stworzone do rozbuchanej ekranizacji pełnej epickich starć, dworskich intryg czy pełnokrwistych postaci. Skojarzenia z "Grą o tron" w edycji chrześcijańskiej nasuwają się same. Tu jednak następuje zgrzyt – "Gra o tron" i ABC? Oj nie, to nie mogło się udać.
I wcale nie chodzi o wygładzenie serialu pod względem brutalności (jest krew, jest kilka ostrych starć, wygląda nieźle), nagości (wszystkie strategiczne miejsca pozostały w cieniu) czy wulgarności (oczywiście, że nie ma jej ani grama). To wszystko da się przełknąć, znając realia telewizji ogólnodostępnej, ale scenariusza pozbawionego emocji i sprowadzenia całej historii do kolejnego dramatu obyczajowego, jakimi ABC męczy nas co ramówkę, wybaczyć już nie mogę.
"Of Kings and Prophets" jest bowiem niczym więcej niż ubranym w historyczne szaty produkcyjniakiem, który nie ma prawa nas czymkolwiek zaskoczyć. A sięgnięcie po materiał źródłowy z Biblii sprawy w tym wypadku nie ułatwiło, bo skończyło się stworzeniem mieszanki archetypicznych postaci ze Starego Testamentu ze schematami właściwymi współczesnej telewizji dramatycznej. Wynikiem takiego spotkania mogła być tylko przeszywająca nuda.
Nawet szczególnie nieobeznani z biblijną historią łatwo się połapią, o co w tej, pozornie skomplikowanej układance chodzi. Choć elementów w niej sporo, to prawdę powiedziawszy, istotne znaczenie mają tylko trzy z pionków rozłożonych na szachownicy. Nękany problemami król Saul (Ray Winstone), który próbuje zjednoczyć izraelskie plemiona, sięgając w tym celu po Boską poradę przekazaną ustami proroka Samuela (Mohammad Bakri) oraz błyskawicznie odnajdujący się w wielkiej polityce pasterz Dawid (Olly Rix). Ten ostatni okaże się języczkiem u wagi w trwającej właśnie wojnie Izraelitów z Filistynami, w trakcie której zapozna niejakiego Goliata. Resztę dopowiedzcie sobie sami.
Oczywiście serial posiada bogaty drugi plan zapełniony przede wszystkim liczną (i ciągle się rozrastającą) rodziną Saula, ale nie potrafię stwierdzić, by po pilotowym odcinku ktokolwiek szczególnie zapadł mi w pamięć. Poszczególne postaci pełnią rolę elementów, które mają do spełnienia określoną rolę w scenariuszu i jest to jedyna cecha, która odróżnia je od bogatej scenografii. Nie ma mowy o jakimkolwiek osobistym rysie, o zalążkach głębszej charakterystyki nawet nie wspominając. Zapamiętywanie kto jest kim, mija się więc z celem, bo i po nikim tutaj nie ma sensu spodziewać się cudów. Motywacje bohaterów są proste jak konstrukcja cepa, a odgadnięcie dalszych posunięć i kierunku rozwoju fabuły nie będzie stanowić dla nikogo żadnego wyzwania.
Pierwszy plan nie wygląda szczególnie lepiej, ale przynajmniej broni się aktorsko. Ray Winstone stara się dźwigać na swoich potężnych barkach ciężar całego serialu i muszę przyznać, że momentami radzi sobie z tym zadaniem całkiem nieźle. Może to jednak tylko moja sympatia do Brytyjczyka, który jako król Saul znów powtarza swoją standardową rolę twardego jak skała mężczyzny. Choć charyzmą Winstone'a można by obdzielić wszystkich jego ekranowych partnerów i jeszcze sporo by zostało, to już momenty, w których scenarzyści starali się przypisać jego bohaterowi jakieś wątpliwości, wypadły średnio przekonująco. Nie, nie, panowie twórcy, pozwólcie zwalistemu Brytyjczykowi pozostać sobą, wszyscy na tym zyskamy.
Tym bardziej że najciekawiej w pierwszym odcinku wypadł wątek konfliktu króla z prorokiem. Starcie mocnych osobowości czy, jak kto woli, boskości z człowieczeństwem, to oczywiście kolejny zgrany motyw, ale przedstawiony na tyle dobrze, że patrzyło się na to z pewnym zainteresowaniem. W nim głównie nadzieja na kolejne odsłony tej historii, bo nie upatruję takiej w postaci Dawida. Grający go Olly Rix jest wprawdzie przystojnym (jak zapewne każdy izraelski pasterz na tysiąc lat przed Chrystusem) i przypuszczalnie sympatycznym człowiekiem, ale władczych przymiotów nie ma w nim za grosz. Dobra, rozumiem – Dawid i Goliat, biblijna przypowieść, wątły ciałem, ale dobry, dzielny i sprytny bohater itd. W porządku, ale na litość, to nie jest Biblia, tylko serial, który ma zainteresować współczesnego widza. A sprzedawanie opowieści sprzed tysięcy lat w niezmiennej formie nie wydaje się najszczęśliwszą strategią.
Na tym też polega największy problem z "Of Kings and Prophets", że serial sam za bardzo nie wie, czym chce być. To po trosze klasyczna historia biblijna, próba podpięcia się pod sukces "Gry o tron" i produkcja, której nie powstydziłby się ShondaLand (choć nie ma z nią nic wspólnego). Ze wszystkich twórcy wzięli jednak najmniej ciekawe składowe, co musiało się złożyć na najzwyczajniej w świecie nudną całość. Oglądanie nowego serialu ABC nie jest może szczególnie przykre (ładne widoczki zagwarantowało kręcenie w RPA), więc pewnie znajdzie on swoich admiratorów, ale powodów, by nadal to robić, nie znajduję wiele.