"The Family" (1×01-02): Cały ten wrzask
Marta Wawrzyn
7 marca 2016, 20:02
W nowym serialu ABC, "The Family", nie brak emocji, bo ginie dziecko, które potem po latach się odnajduje. A skoro emocje i ABC, to mamy oczywiście krzyk, płacz i rozdzieranie szat. Efekt? Wyjątkowo trudne do zniesienia 80 minut.
W nowym serialu ABC, "The Family", nie brak emocji, bo ginie dziecko, które potem po latach się odnajduje. A skoro emocje i ABC, to mamy oczywiście krzyk, płacz i rozdzieranie szat. Efekt? Wyjątkowo trudne do zniesienia 80 minut.
W zwiastunach "The Family" prezentowało się bardzo dobrze – wyśmienita aktorka w roli głównej, intrygująca historia, mrok i tajemnice. Tymczasem w pierwszych dwóch odcinkach nie oglądamy właściwie niczego, czego nie zdradzono by nam przed premierą, poza serią wrzasków i histerycznych wybuchów. Niby w ABC to nie dziwi – pilot emitowano pomiędzy "Chirurgami" a "Sposobem na morderstwo" i zdecydowanie tam pasował – ale jednak skoro mamy do czynienia z rodziną polityczną i historią, która wyglądała na dość mroczną, przynajmniej część publiczności spodziewała się ambitniejszego dramatu w stylu "American Crime".
A gdzie tam! "The Family" to kolejny rozhisteryzowany dramat, który bezczelnie manipuluje emocjami widza przy użyciu najprostszych środków wyrazu. A przy tym daleko mu pod tym względem chociażby do wspomnianego "Sposobu na morderstwo", który potrafi wciągnąć nawet widzów zwykle opierających się tego typu sztuczkom.
Historia, którą opowiada "The Family", oryginalna nie jest, ale zapowiadała się całkiem solidnie, ze względu na to, że łączyć miała emocje dramatu rodzinnego z cynizmem serialu o polityce. Dziesięć lat temu na wiecu wyborczym Claire Warren (Joan Allen), która startowała do rady miasta w Red Pines w Maine, zaginął jej syn Adam. Ciała chłopca nigdy nie znaleziono, ale mimo to uznano go za za ofiarę morderstwa – co jest efektem fatalnego śledztwa, prowadzonego przez młodziutką policjantkę Ninę Meyer (Margot Bingham) – zaś jego "zabójca", lokalny pedofil (jak dobrze, że tacy zawsze są pod ręką we wszystkich serialowych małych miasteczkach, gdzie giną dzieci), poszedł na wiele lat za kratki, bo dla świętego spokoju postanowił się przyznać do czegoś, czego nie zrobił. Serio, ten wątek jest aż tak głupi.
Dziesięć lat później Adam (Liam James) się odnajduje. Teoretycznie wszystko się zgadza, testy DNA mówią, że to on, więc rodzina wita go z otwartymi ramionami, a mamuśka od razu wykorzystuje jego pojawienie się – oczywiście wpierw odbębniwszy obowiązkowe histeryzowanie – do ogłoszenia startu na gubernatora. Widać, że w ciągu dekady ta rodzina mocno się zmieniła – Claire z zahukanej kury domowej startującej do rady miasta przemieniła się w cynicznego gracza politycznego, jej mąż John (Rupert Graves) najwyraźniej został pełnoetatowym hipokrytą, jedno dziecko bawi się w spin doktora, a drugie zostało (kompletnie nieprzekonującym) pijakiem. Zmienił się też oczywiście Adam, który twierdzi, że był trzymany przez cały czas w piwnicy i regularnie gwałcony.
A może… wcale nie był? Może to wcale nie Adam? To pytanie pojawia się bardzo szybko i, jak wszystko w "The Family", wprowadzone zostaje z subtelnością młota pneumatycznego. Ostatnia scena pilota – podobnie zresztą jak ostatnia scena odcinka numer 2 – z jednej strony mocno kwestionuje tożsamość odnalezionego chłopaka, a z drugiej, zamiast zaostrzać apetyt sprawia, że kompletnie przestaję mieć ochotę oglądać to dalej. Serial świadomie manipuluje emocjami widza, czyni to bez cienia subtelności czy wdzięku, a nade wszystko nie ma nic nowego do powiedzenia.
Mimo że obsada jest świetna – przede wszystkim Joan Allen to królowa – nie jestem w stanie docenić ich występów, bo giną one pośród wrzasków, spazmów i darcia szat. Nie mam wątpliwości, że ktoś tym wszystkim wspaniałym ludziom polecił grać w taki sposób i zrobił krzywdę im, sobie oraz serialowi. Kiedy widzę coś takiego, z miejsca zapala mi się lampka ostrzegawcza i zaczynam myśleć, jak genialne było brytyjskie "The Missing", gdzie też zaginęło dziecko, też były ogromne emocje, a jednak uniknięto totalnej histerii na ekranie, osiągając znacznie lepszy efekt końcowy.
W "The Family" emocje podkręcone są od pierwszej do ostatniej minuty – czyli wszyscy ciągle wrzeszczą na wszystkich – a jakby zniknięcie i odnalezienie się dziecka to było za mało, mamy jeszcze gamę typowych sztuczek amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej, z "zakazanym" romansem na czele. Nie jest to zestaw, który chcę oglądać. I wydaje się, że nie ja jedna tak mam – serial już debiut miał średni, a w niedzielnej ramówce wypadł jeszcze gorzej.
Za tydzień spodziewam się kolejnego spadku, zwłaszcza że odcinek drugi, odrobinę mniej rozhisteryzowany niż pierwszy, wynudził mnie śmiertelnie, tak przewidywalne są kierunki, w których podąża fabuła. Z jednej strony twórcy mają chyba zamiar przez dłuższy czas niż wypada bawić się pytaniem, czy Adam to Adam i sugerować w łopatologiczny sposób, jaka jest odpowiedź. Z drugiej strony mamy powrót śledztwa – ta sama śliczna i wciąż jakby nie do końca rozgarnięta policjantka próbuje złapać tego, kto przez dziesięć lat chłopca więził. A do tego oglądamy całą masę osobistych dramatów, począwszy od tego, co się dzieje z wypuszczonym z więzienia "mordercą" Adama, poprzez pokręcone relacje rodzinne aż po wspomniane romansidło, które przetrwało najwyraźniej dekadę. Nic nowego pod słońcem i z pewnością nic, co by przykuwało do ekranu.
Mnie po takim początku "The Family" jest doskonale obojętne – im bardziej aktorzy krzyczeli i się emocjonowali, tym bardziej miałam ochotę to wyłączyć i więcej do tego nie wracać. To typowy średniak, który niby jakieś zalety ma – Joan Allen w roli głównej, polityczną otoczkę, tajemnicę, która mimo wszystko intryguje itp. – ale nie ma w sobie żadnej oryginalności czy świeżości. To wszystko już było w takim czy innym wydaniu, nie potrzebuję kolejnego przeciętnego serialu, który mi znów pokaże coś, co widziałam wiele razy.
Nie będę tego oglądać nawet dla Joan Allen, która zasługuje na lepsze seriale.