"The Real O'Neals" (1×01-02): Modlitewny miszmasz
Bartosz Wieremiej
6 marca 2016, 11:43
Na pierwszy rzut oka O'Nealowie wydają się zbyt grzeczni, aby przetrwać w sitcomowych realiach choćby 90 sekund. Z drugiej strony fakt, że bardzo szybko przestają być rodziną bez skazy, powoduje, że robi się całkiem uroczo, choć może nieco przewidywalnie. Momentami bywa nawet śmiesznie i tylko trudno powiedzieć, co właściwie zrobić z takim serialem. Spoilery.
Na pierwszy rzut oka O'Nealowie wydają się zbyt grzeczni, aby przetrwać w sitcomowych realiach choćby 90 sekund. Z drugiej strony fakt, że bardzo szybko przestają być rodziną bez skazy, powoduje, że robi się całkiem uroczo, choć może nieco przewidywalnie. Momentami bywa nawet śmiesznie i tylko trudno powiedzieć, co właściwie zrobić z takim serialem. Spoilery.
Zacznijmy może od tego, że mam jeden ogromny problem z "The Real O'Neals". W większości wypadków tak świat, jak i bohaterowie wydają się "za bardzo" lub "nie dość". Jasne, pojawiają się przyzwoite halucynacje, a i doświadczymy tutaj odrobiny szaleństwa, ale wszystko jest bardzo grzeczne i momentami niestety bez wyrazu. Najbardziej w tym wszystkim dziwią mnie zresztą głosy sprzeciwu rozmaitych religijnych, znaczy katolickich, organizacji. Protestów godnych tych znanych w Polsce krucjat od tego i owego w czasie nadętego wtorku czy rozemocjonowanego czwartku.
W pierwszym z dwóch wyemitowanych odcinków w zasadzie dzielimy czas między poznaniem tej idealnej, katolickiej (a przy okazji irlandzkiej z pochodzenia) amerykańskiej rodziny, rządzonej twardą ręką przez Eileen O'Neal (Martha Plimpton), a wszystkim tym, co spowoduje, że ten obrazek ulegnie totalnej dezintegracji.
Na jaw wyjdzie planowany rozwód Eileen i Pata (Jay R. Ferguson), anoreksja Jimmy'ego (Matt Shively), raczej przestępcze skłonności i delikatne wątpliwości dotyczące wiary Shannon (Bebe Wood). Zapomnieć nie można także o naszym narratorze, czyli Kennym (Noah Galvin), który w końcu wyjawia swojej rodzinie, że jest gejem. Wszystko to stanie się w najgorszym możliwym miejscu i w najgorszym możliwym czasie. Dla rodziny oczywiście.
W drugich 20 minutach, zatytułowanych "The Real Papaya", O'Nealowie starają się m.in. poradzić sobie z byciem czarnymi owcami w swej katolickiej społeczności. Pojawi się też wątek szkolnego festiwalu nauki, który może w tym pomóc, a i Eileen zacznie wszystko "naprawiać". Efekty oczywiście będą odwrotne od oczekiwanych, a całość okaże się nawet ciekawsza niż to, co twórcy zaproponowali w pilocie.
W premierowych odcinkach urocze gościnne występy zaliczyli tak Jezus, jak i Jimmy Kimmel. Dobrze wypadła także wizja piekła, a i niezłym pomysłem było pojawianie się w lustrach modeli z gazet (i nie mam tu na myśli samolotów). W pilocie serialu bardzo ciekawie budowane było całe to parafialne bingo. Kiedy w jego trakcie na jaw wyszły rodzinne tajemnice, można było poczuć odrobinę satysfakcji. Z kolei w drugim odcinku plus należy się za Mimi (Hannah Marks), czyli byłą już dziewczynę Kenny'ego. Ta nastolatka mająca początkowo bardzo jasne plany względem naszego bohatera i związku z nim, ostatecznie zaliczyła dzień, który przypominał coś na kształt ody do komedii slapstickowej.
W tej produkcji ABC całkiem nieźle wypadają także zarówno Martha Plimpton, jak i Jay R. Ferguson. Pozostali aktorzy również nie są najgorsi, choć tzw. dzieciaki momentami chyba wciąż szukają siebie. Scenariusze też nie wydają się głupie czy złe. A właśnie, zapomniałem dodać, że samo domostwo O'Nealów jest dość specyficzne. Figurki świętych, świętszych i raczej boskich spotkać można nawet w łazienkach. Dlaczego akurat w łazienkach? Po co? Ktokolwiek wie? Nikt?
Z drugiej strony, już teraz w oczy rzuca się kilka rzeczy, które zastanawiają lub irytują. Przydałoby się, i to szybko, odnaleźć jakiekolwiek przejawy chemii między dzieciakami, choć akurat to może przyjdzie z czasem. Nasz "narrator" mógłby też przestać regularnie zapowiadać nadchodzące końce i katastrofy. Takie zapowiadanie ma sens, kiedy po owej zapowiedzi serwuje się przepowiadaną katastrofę i robi się w to w spektakularny sposób. Na razie jednak w "The Real O'Neals" nie zdarzyło się nic strasznego czy oburzającego.
Niezależnie więc od tego, jak przyjemnie się ogląda momenty, gdy rzeczywistość spuszcza powietrze z napompowanego świętoszkowatego ego, to jednak od nowej komedii stacji ABC chciałoby się więcej. "The Real O'Neals" mogłoby być trochę mocniejsze, okraszone jeszcze większą dawką absurdu, porządnie przerysowane i może nawet w efekcie nieco śmieszniejsze. Na razie jednak pewnie będzie o to trudno, co powoduje, że o ile spędziłem z tym serialem całkiem przyjemne 40 minut, to nie jestem pewien, czy warto się przy nim zatrzymywać na dłużej.