Pazurkiem po ekranie #112: Seriale małe i duże
Marta Wawrzyn
3 marca 2016, 21:43
Pora się przyzwyczaić – każdy tydzień to kolejna porcja pochwał pod adresem "American Crime Story". Oprócz tego będzie dziś o "Vinylu", "Better Call Saul", "Dziewczynach" i "Togetherness". A także o tym złym Netfliksie. Spoilery jakieś pewnie są.
Pora się przyzwyczaić – każdy tydzień to kolejna porcja pochwał pod adresem "American Crime Story". Oprócz tego będzie dziś o "Vinylu", "Better Call Saul", "Dziewczynach" i "Togetherness". A także o tym złym Netfliksie. Spoilery jakieś pewnie są.
W tym tygodniu równie ważne co oglądanie jest oczekiwanie. Wyobraźcie sobie, że ja czekam na "House of Cards", ale bynajmniej nie dlatego, że jestem ciekawa kolejnych kłótni państwa Makbet. O nie, mnie bardziej od fabuły serialu interesuje to, czy go zobaczymy jutro rano na polskim Netfliksie. Takie sytuacje zdarzają się rzadko, ale wciąż się zdarzają, pokazując, jak malutki, nieważny i niepotrzebny jest polski rynek.
Netflix nie przysyła nam żadnych informacji, nie ma też nikogo, komu można by zadać pytanie o "House of Cards" w Polsce i usłyszeć sensowną odpowiedź. Sytuacja jest więc absurdalna: w nc+ 4. sezonu mrocznych przygód Franka Underwooda nie będzie, ale to wcale nie znaczy, że będą na polskim Netfliksie. Jeśli odzyskano już licencję, to będą. Jeśli nie, to nie. Nikt w Netfliksie nie uznał Polaków za wystarczająco ważnych klientów, żeby nas informować o dalszych planach. Nie wiem, jak te działania skomentować i nie wiem, czy chcę te działania komentować.
A o kondycji "House of Cards" niech świadczy fakt, że bardziej niż na powrót serialu czekam na informację, czy jest na polskim Netfliksie czy nie. No ale jak już będzie, to pewnie obejrzę…
Tymczasem zakochałam się w "Vinylu". Wiem, że jestem w mniejszości, fatalna oglądalność mnie martwi i najchętniej cofnęłabym się o jakieś pięć lat, bo wtedy taki serial byłby rewelacją. Dzisiaj pilot za 30 milionów dolarów (!) nie robi już aż takiego wrażenia, a i niestety widać, że "Vinyl" ewidentnie więcej zainwestował w oprawę muzyczno-wizualną niż w scenariusz.
W efekcie po każdym odcinku w głowie pozostaje raczej kilka migawek i sporo muzyki, niż wrażenie, że oglądamy mocną historię, która za chwilę zaprowadzi nas razem z bohaterami na skraj szaleństwa. Z drugiej strony te migawki są po prostu cudne, muzyka nie z tej ziemi, a i miotający się Bobby Cannavale – Richie Finestra to jedna z najlepiej obsadzonych postaci tej zimy! – nie chce mnie opuścić. Trzeci odcinek zawierał m.in. trzy Olivie Wilde patrzące na mnie jednocześnie, Alice'a Coopera grającego w golfa i robiącego użytek z gilotyny oraz cholernie dobry występ Jamesa Jaggera i jego serialowej kapeli The Nasty Bits.
"Vinyl" znów był głośny, emanował energią, czarował pięknymi zdjęciami i sprawił, że godzina minęła w okamgnieniu. Serial tak dobrze wygląda i brzmi, że po prostu go kocham, zdając sobie przy tym sprawę z tego, że scenariusz jest jego najsłabszą stroną. Nie wiem, czy to normalne, ale cóż, widać nie zawsze muszę być racjonalna.
HBO w ogóle ostatnio ma więcej szczęścia do seriali małych niż dużych. "Pozostawieni" mieli pecha, a "Detektyw" ma Nica Pizzolatto. Premiera "Westworldu" opóźnia się już o jakieś dwa lata, co nie daje wielkiej nadziei, że coś z tego będzie. Nowe projekty są porzucane, zanim zdążą ujrzeć światło dzienne. David Fincher chyba całkiem się obraził. David Simon robi seriale genialne, ale wyraźnie za trudne, żeby przyciągały masy (ciekawe, czy produkcja o porno coś zmieni). Właściwie nie wiadomo, co będzie pokazywane latem, jak się skończy 6. sezon "Gry o tron". Nie wiadomo też, czy "Gra o tron" nie zostanie sztucznie przeciągnięta do 10 sezonów, bo stacja wciąż nie będzie w stanie odnaleźć swojego dawnego rytmu.
A jednocześnie na froncie komediowym HBO trzyma się mocno. Nawet "Dziewczyny" w tym sezonie lubię – czyż Jessa i Adam pracujący cały dzień nad rozwijaniem przyjaźni, tylko po to by na koniec wpaść na najdziwniejszy pomysł świata, nie byli uroczy? "Bliskość" w tym tygodniu akurat mnie irytowała – Tina zdrowo przesadziła z narzucaniem się Alexowi, źle się na to patrzyło – ale nie da się ukryć, że w kategorii "kameralne komediodramaty" produkcje HBO wypadają wciąż ponadprzeciętnie.
Tradycyjnie pochwały idą do "Better Call Saul", który znów w zupełnie zwykłym odcinku zawarł parę rzeczy niezwykłych. Sekwencja otwierająca "Amarillo" to czysta poezja – Jimmy w kapeluszu, autobus pełen staruszków i "Waltz Across Texas" idealnie ze sobą współgrali. Pierwsza reklamówka telewizyjna przyszłego ulubionego prawnika wszystkich kryminalistów również stanowiła jeden z mocniejszych akcentów. Nic na to nie poradzę, kocham Jimmy'ego przekręciarza i showmana.
I autentycznie jest mi przykro, kiedy widzę, jak jego związek z Kim zmierza w jednym kierunku – niby znamy ten kierunek, wiemy, że oni nie będą razem, ale jednak szczegóły robią różnicę. W powietrzu wiszą dwie porządne katastrofy, a ja już na tyle mocno przywiązałam się do Jimmy'ego, że chciałabym, aby ich jakimś cudem uniknął i nie przemienił się nigdy w Saula Goodmana. Zadziwiające, ile emocji potrafi wywołać historia, która wiemy, jak się skończy.
To twierdzenie dotyczy również "American Crime Story". Kolejny odcinek i znów – cóż to był za show! Johnnie Cochran zmiażdżył Chrisa Dardena w najbardziej cyniczny możliwy sposób, grając jedynego sprawiedliwego i każąc samemu Jezusowi stać się częścią rozgrywki. Wiadomo, że Ryan Murphy i spółka nieco to wszystko podkręcili, ale i tak – oglądanie tej dobrze znanej historii w takiej formie to dla mnie najbardziej fascynujące serialowe przeżycie ostatnich tygodni.
Aktorsko "American Crime Story" to serial wybitny, a i scenariusz robi wrażenie. Napięcie sięga zenitu na sali sądowej i poza nią, dream team O.J.-a uwija się jak w ukropie, a na to, jak prokuratura z dnia na dzień traci przewagę, wręcz przykro patrzeć. Dobrze oddano skalę medialnego szaleństwa, jak i cynizm prawników, którzy bronili futbolowego boga. Nic dziwnego, że jeden z prokuratorów dostał zawału, metody tych panów są rzeczywiście szokujące.
A przy tym wszystkim to nie jest kolejny napuszony serial, który traktuje siebie najbardziej poważnie na świecie. O nie, oglądając "American Crime Story" można się uśmiechnąć, a nawet zaśmiać, choć czasem przez łzy. Ton, jakim serialowy O.J. oznajmił na widok zdjęć we własnym domu, że "to nie są nawet moje dzieci!", doszczętnie mnie rozbroił. Swój urok miała także ostatnia scena, w której zobaczyliśmy kolekcję wojennych memorabiliów det. Fuhrmana. Nikt tu zdecydowanie nie bawi się w subtelności, ale gdybym powiedziała, że nie oglądam tego spektaklu, siedząc na krawędzi fotela i obgryzając z nerwów paznokcie, to byłoby bardzo duże kłamstwo. Co za show!
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i koniecznie zaglądajcie do nas na Twittera, bo tam dzieje się najwięcej. Do następnego!