"Agentka Carter" (2×10): Happy end?
Mateusz Piesowicz
3 marca 2016, 19:33
Hollywoodzkie zakończenie drugiego sezonu "Agentki Carter" kumuluje w sobie wady i zalety poprzednich odcinków, pozostawiając nas jednak z dominującym uczuciem nieźle wykonanego zadania. A biorąc pod uwagę, że mogą to być ostatnie chwile z Peggy Carter, nie wypada szczególnie narzekać. Uwaga na finałowe spoilery.
Hollywoodzkie zakończenie drugiego sezonu "Agentki Carter" kumuluje w sobie wady i zalety poprzednich odcinków, pozostawiając nas jednak z dominującym uczuciem nieźle wykonanego zadania. A biorąc pod uwagę, że mogą to być ostatnie chwile z Peggy Carter, nie wypada szczególnie narzekać. Uwaga na finałowe spoilery.
Dziesięć odcinków w towarzystwie "Agentki Carter" upłynęło w błyskawicznym tempie, także ze względu na ABC, które przyspieszało emisję, serwując nam dwugodzinne minimaratony. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że ktoś tu chciał jak najszybciej pozbyć się marvelowskiej produkcji z ramówki, przez co wyrządził jej sporą krzywdę, bo duża dawka tego serialu w krótkim czasie nie działa na jego korzyść. Najwyraźniej widać to w topniejących z tygodnia na tydzień ratingach. Szkoda, bo "Agentka Carter" miała w tym sezonie przynajmniej kilka mocnych punktów.
Większość z nich wybrzmiała w finale, który można wyraźnie podzielić na dwie części. Pierwszą, skupiającą się na głównej intrydze i powstrzymaniu Whitney Frost oraz drugą, w której pozamykano wątki osobiste poszczególnych bohaterów. Mając w pamięci poprzednie odcinki, nie zdziwiło mnie szczególnie, że ta druga połowa wypadła znacznie lepiej.
Nie zrozumcie mnie źle, akcję mającą na celu uniemożliwienie Whitney otwarcia świata na nieznane zagrożenie oglądało się całkiem przyjemnie, ale niekoniecznie ze względu na jej tempo czy przemyślany scenariusz. Ten właściwie przestał mieć szczególne znaczenie już jakiś czas temu, tonąc w gąszczu pseudonaukowych tez, którym twórcy bez powodzenia próbowali nadać rozsądne brzmienie. Nie ma więc żadnego zaskoczenia w tym, że nonsensowny bełkot o innym wymiarze sprowadza się tu właściwie do prostego: otworzyć dziurę – odesłać dziwną substancję tam, skąd się wzięła – zamknąć dziurę. Oczywiste, że poświęcanie temu tematowi więcej miejsca to kompletna strata czasu.
Skupmy się więc na tym, co sprawiło, że "Hollywood Ending" jest warte zapamiętania. Tym tajemniczym składnikiem są oczywiście bohaterowie. Od Peggy, przez ponownie kradnącego show Howarda, aż po takie drobnostki jak komediowy występ Josepha Manfrediego (Ken Marino) – wszystko tu było na swoim miejscu. Można narzekać na wiele elementów w "Agentce Carter", ale postaci się tu po prostu udały. Wyraźna chemia między nimi i nieustanne rozluźnianie atmosfery żarcikami sprawiły, że całą akcję oglądało się raczej, jak spotkanie grupy dobrych znajomych, którzy nieco przy okazji uratowali świat. Doszło nawet do tego, że partia golfa idealnie wpisała się w dramatyzm całej sytuacji. Cóż za ulga w porównaniu ze zwykle nadętymi komiksowymi historiami.
Można trochę ponarzekać, że siadło przez to napięcie, ale według mnie twórcy zrobili najlepszą rzecz, jaką mogli – wykazali się dystansem do siebie i swojej historii. Jak kończą się komiksowe ekranizacje w poważnym wydaniu, dobrze wiemy (oczywiście mowa o tych spoza Netfliksa), więc cieszy, że "Agentka Carter" uniknęła tego losu. Owszem, cała historia i niektóre jej elementy na tym ucierpiały, zwłaszcza Whitney Frost, która w ostatecznym rozrachunku okazała się mocno nijaka, ale w tym przypadku plusów jest jednak więcej.
Zwłaszcza że znów pod płaszczykiem lekkostrawnej zabawy udało się przemycić kilka poważniejszych tematów. Wzruszającą konkluzję otrzymał choćby wątek Any Jarvis (Lotte Verbeek) – kto by się spodziewał, że ona i jej mąż dostarczą nam atrakcji innych niż komediowe? Numer jeden należy się jednak świetnie poprowadzonemu wątkowi Jacka Thompsona (Chad Michael Murray), który przeszedł drogę od typowego macho do bohatera, którego ogląda się z przyjemnością. Scena, w której zbiera zamówienia odnośnie lunchu, to naprawdę piękna klamra spinająca całą historię tej postaci. Tym bardziej smutny jest końcowy cliffhanger, zwłaszcza że brak jeszcze informacji o dalszych losach serialu.
Na początku sezonu obawiałem się, że historia Peggy niebezpiecznie zbliża się do miłosnego trójkąta między nią, Danielem i jego narzeczoną. Nic z tych rzeczy. Po trosze dlatego, że trzeba jednak mówić o czworokącie, bo w sprawę zamieszany był jeszcze Jason Wilkes, ale przede wszystkim z powodu tego, że w żadnym momencie nie był to wątek dominujący czy szczególnie się narzucający. Udało się utrzymać historię w ryzach na tyle, że "Agentce Carter" daleko do męczącego romansidła, a jednocześnie z przyjemnością się patrzy nawet na tak łatwe do przewidzenia obrazki.
"Agentka Carter" kończy więc sezon, który, podobnie jak jego poprzednika, najlepiej określić, jako łatwo przyswajalną rozrywkę. Bez rozbuchania i szczególnego rozgłosu udało się opowiedzieć całkiem sympatyczną historię, której ciężar tym razem nie spoczywał w stu procentach na barkach Hayley Atwell. Choć oczywiście cały projekt bez niej nie miałby najmniejszego sensu, a wiadomość, że otrzymała ona główną rolę w nowym serialu ABC, musi martwić w kontekście ewentualnej kontynuacji przygód Peggy Carter, nawet uwzględniając tutejsze otwarte zakończenie.
Szanse na trzeci sezon są jednak mierne, a opierając się tylko na oglądalności, trzeba by powiedzieć, że wręcz żadne. Choć na przykład Variety twierdzi, nie bez racji, że widownia wcale nie musi być w tym przypadku decydującym czynnikiem. Również Hayley Atwell mówi, że zamówienie nowego serialu nie oznacza automatycznej kasacji "Agentki Carter" i że znajdzie czas na obydwa projekty. Pożyjemy, zobaczymy. Nie wierzę jednak, by cokolwiek, co zajmie miejsce Peggy w ramówce ("Marvel's Most Wanted"?), miało szansę dorównać jej urokiem.