Serialowa alternatywa: "Trapped"
Mateusz Piesowicz
2 marca 2016, 21:33
Mróz i morderstwo dobrze się komponują na małym ekranie. Mieliśmy już niejedną okazję, by się przekonać o tym niezaprzeczalnym fakcie, a kolejną stworzył właśnie serial "Trapped". Islandzki thriller bardzo dosadnie potwierdza, że zimowe krajobrazy to prawdziwa gratka dla miłośników mrocznych zagadek.
Mróz i morderstwo dobrze się komponują na małym ekranie. Mieliśmy już niejedną okazję, by się przekonać o tym niezaprzeczalnym fakcie, a kolejną stworzył właśnie serial "Trapped". Islandzki thriller bardzo dosadnie potwierdza, że zimowe krajobrazy to prawdziwa gratka dla miłośników mrocznych zagadek.
Choć trudno znaleźć jednoznaczne wyjaśnienie tego zjawiska, to nie ulega wątpliwości, że zimowe okoliczności przyrody sprzyjają opowiadaniu makabrycznych historii. Przykładów nie trzeba szukać daleko, a obranym kierunkiem wcale nie musi być Skandynawia. Wystarczy przypomnieć sobie brytyjskie "Fortitude" czy amerykańskie "Fargo", które śmiało można postawić w jednym rzędzie z "Trapped", jeśli chodzi o wysokość panujących tam temperatur. Pod względem fabularnym islandzkiemu serialowi zdecydowanie bliżej jednak do skandynawskich produkcji, choć absolutnie nie jest ich kopią.
Twórcą serialu jest Baltasar Kormákur, islandzki reżyser robiący aktualnie międzynarodową karierę (m.in. film "Everest"), który znalazł chwilę, by wrócić do rodzinnego kraju i nakręcić najdroższą telewizyjną produkcję w jego historii. "Trapped" (lub, jak kto woli, "Ófærð") kosztowało około sześciu milionów euro, co robi wrażenie, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że cała populacja Islandii liczy nieco ponad trzysta tysięcy osób. Tym bardziej podoba mi się odwaga twórców, którzy zrobili swój serial, nie licząc się z międzynarodową publiką. W obsadzie znajdziecie niemal wyłącznie miejscowych aktorów, mówi się tu również w przeważającej mierze po islandzku. Nie przeszkodziło to w odniesieniu sukcesu poza granicami kraju, m.in. w Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemczech.
Popularność nie wzięła się znikąd. "Trapped" ma bowiem kilka elementów, które wyróżniają go wśród konkurencji, a przy tym jest po prostu wciągającą historią. Choć niekoniecznie szczególnie oryginalną. Rzecz dzieje się w miasteczku o niewymawialnej nazwie Seyðisfjörður (wschodnia Islandia), którym wstrząsa makabryczne odkrycie pozbawionego członków torsu, wyłowionego z morza tuż przed przybyciem do portu duńskiego promu. Wszyscy jego pasażerowie automatycznie stają się podejrzanymi, a sprawy nie ułatwia ani odmawiający współpracy kapitan, ani pogoda, która odcina miejsce od reszty świata, pozostawiając lokalną policję samej sobie.
Chcąc, nie chcąc, miejscowy komisarz Andri (Ólafur Darri Ólafsson) musi poprowadzić śledztwo, które błyskawicznie rozgałęzia się na kilka wątków. Od lokalnej zagadki sprzed lat począwszy, na handlu ludźmi skończywszy. Do tego dochodzą jeszcze oczywiście sprawy prywatne, bo chyba nie myśleliście, że Andri ma poukładane życie rodzinne, prawda? A gdzieś w tle jest również wielka (jak na islandzkie warunki) polityka. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że scenariusz jest klarowny, a historia wciąga praktycznie od pierwszych sekund, mimo że jej poszczególne elementy mogliśmy już gdzieś wcześniej zobaczyć.
Nie wszystkie jednak, bo "Trapped" ma kilka zalet, o których konkurencja może tylko pomarzyć. Największą jest bez wątpienia lokalizacja. O fakcie, że Islandia to wdzięczny rejon dla filmowców wszelkiej maści, nie trzeba nikogo przekonywać. Wiedzą o tym choćby fani "Gry o tron". Jednak mimo tego, że mroźną wyspę można oglądać na ekranach coraz częściej, nadal jej widok robi niesamowite wrażenie. Twórcy serialu doskonale zdają sobie z tego sprawę, więc co jakiś czas raczą nas zapierającymi dech krajobrazami, wykazując się przy tym sporą i dość specyficzną wyobraźnią. Wystarczy, że zobaczycie czołówkę, by zrozumieć, o czym mówię.
Ważne jednak, że klimat i lokalizacja nie stanowią tu sztuki dla sztuki, ale pełnią istotną funkcję fabularną. Jak już wspominałem, miasteczko zostało odcięte od reszty świata z powodu warunków pogodowych, co sprawiło, że całą akcję zamknięto w ograniczonej przestrzeni. To pozwoliło wprowadzić do serialu niespotykaną nigdzie indziej atmosferę izolacji, przechodzącą nawet w klaustrofobię. Znany z niemal każdego kryminału klimat gęstniejącej z odcinka na odcinek tajemnicy tutaj zyskał partnera w postaci uczucia osaczenia i zamknięcia w pułapce bez wyjścia. Powtarzane jak mantra niemal od początku hasło, że nikt się stąd nie wydostanie, nawet morderca, łatwo trafia do wyobraźni, gdy zestawi się je z widokiem wielkich mas śniegu czy zamieci, ograniczających widoczność prawie do zera.
To właśnie dzięki temu "Trapped" bliżej do thrillera niż do rasowego kryminału, przez co łatwiej jest wybaczyć twórcom pewne uproszczenia i gatunkowe schematy. Tracą one bowiem znaczenie w momencie, gdy ekranowy ziąb zaczyna nas przenikać niemal do kości, a irracjonalny strach przed mordercą wchodzącym przez okno nagle staje się całkiem zasadny. Dodajmy do tego jeszcze absolutnie genialne ujęcia z samego środka śnieżnych zamieci, a całość okraśmy klimatyczną muzyką Jóhanna Jóhannssona (laureat Złotego Globu za ścieżkę dźwiękową do "Teorii wszystkiego"). Pod względem realizacji "Trapped" robi znakomite wrażenie.
Inne elementy serialu są już nieco bardziej standardowe, ale ciągle na tyle dobre, że trudno się od tej historii oderwać. Całkiem nieźle z głównym wątkiem grają historie poboczne, nie będąc od niego kompletnie oderwanym. Nawet relacje głównego bohatera z byłą żoną i jej rodziną zostały umieszczone w okolicy śledztwa. Zresztą skupienie akcji na niedużym, zamkniętym obszarze, pozwoliło nadać jej specyficznego charakteru. Fakt, że w życiu niedużej społeczności głównym tematem rozmów stała się makabryczna zbrodnia, wpływa tu na każdego, co automatycznie sprawia, że historia staje się bardziej osobista, bo każdy przeżywa ją na swój sposób, ale i powszechna, bo dotyka wszystkich w równym stopniu.
Jasne, że "Trapped" ma swoje słabsze momenty, nie zawsze potrafiąc utrzymać napięcie na równym poziomie, ale nie zmienia to faktu, że dla miłośników gatunku to pozycja absolutnie obowiązkowa. A i reszta może się zainteresować tematem, bo to po prostu świetna, diabelnie wciągająca historia, którą często ogląda się, siedząc na krawędzi fotela. Oczywiście obowiązkowo pod kocem i z kubkiem gorącej herbaty w ręce.
***
Za dwa tygodnie pełna egzotyka – "Serangoon Road", czyli australijsko-singapurska koprodukcja pod patronatem HBO Asia.