Pazurkiem po ekranie #110: Powrót do domu
Marta Wawrzyn
19 lutego 2016, 20:00
W dzisiejszym odcinku nie zabraknie "Żony idealnej" – cieszmy się nią, póki ją mamy! – a oprócz tego będzie o "Shameless", "American Crime Story", "Z Archiwum X" oraz "Horace and Pete". Spoilery!
W dzisiejszym odcinku nie zabraknie "Żony idealnej" – cieszmy się nią, póki ją mamy! – a oprócz tego będzie o "Shameless", "American Crime Story", "Z Archiwum X" oraz "Horace and Pete". Spoilery!
Dzisiejsze narzekanie zaczniemy od "Z Archiwum X" i nieszczęsnego "Babylonu". Nie mam pojęcia, co to miało być – trochę "Homeland", trochę slapstick z terroryzmem w roli głównej, trochę "Californication"? – ale nie wyszło to w ogóle. Chris Carter nie powinien pisać scenariuszy, to po pierwsze. Po drugie, wydaje się, że ogromny potencjał został roztrwoniony. Jedyny odcinek, który okazał się w miarę dobry, był komedią i nie wszystkich widzów usatysfakcjonował, bo chyba nie wszyscy już pamiętają ten lżejszy nurt. Cała reszta szumnie zapowiadanej miniserii to wielki bałagan, zlepek pomysłów wrzuconych do jednego worka bez większego ładu i składu.
W "Babylonie" okropnie wypadła psychodeliczna podróż Muldera – która przede wszystkim zgrzeszyła tym, że kompletnie nie pasowała do reszty – a wcale nie lepsza była para nowych agentów, którzy wyglądają jak kopie tych dobrze nam znanych. Kiedy po raz pierwszy ich zobaczyłam na zdjęciach, myślałam, że będzie tu jakiś twist – okażą się wytworem wyobraźni albo po prostu jakimś żartem (nazwiska wskazywały na żart). Ale nie, Chris Carter całkiem serio skopiował głównych bohaterów "Z Archiwum X" i nawet przebąkuje coś o spin-offie z nimi. Straszny pomysł.
Przykro patrzeć, jak bardzo to wszystko nie wyszło – a z drugiej strony ciągle nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż i tak "Z Archiwum X" wypada znacznie lepiej od większości dzisiejszych procedurali, zwłaszcza tych debiutujących ostatnio. Może po prostu powinnam oglądać wyłącznie seriale z kablówek i nawet nie próbować wkraczać na grząski teren Wielkiej Czwórki.
Zwłaszcza że przecież kończy się "Żona idealna", co – jak już pisałam kilka razy – jest niewątpliwie dobrą decyzją. Muszę też przyznać, że najnowszy odcinek, czyli "Monday", oglądało mi się całkiem nieźle, może dlatego, że już nie mam żadnych oczekiwań. Frajdę sprawiły mi zabawne – choć trochę też smutne – próby wpasowania Lukki w korporacyjny krajobraz Lockhart, Agos & Lee, swój urok miała sprawa związana z tabletem, sędzia atakowany przez mrówki, próba sił Alicii i Diane, a także wątek Marissy, jej taty i znanego nam już agenta FBI.
Jak zostało zauważone w tym odcinku, w życiu tragedia miesza się czasem z farsą i na pewno to w "Żonie idealnej" zawsze było najlepsze. Oczywiście dopóki nie dochodziło do komediowych przegięć. Tym razem znów było momentami troszkę na granicy, ale kiedy już miałam ochotę wkurzyć się na nieszczęsne krzesło Alicii, okazało się ono zgrabną puentą całej historii.
Końcówka, zawierająca zabójczą tequilę i całkiem chyba rozsądne ostrzeżenie, miała moc. Chyba wszyscy zadajemy sobie pytanie, co zrobi na koniec Alicia. I chyba nie tylko ja chciałabym ją zobaczyć zdobywającą jakiś szczyt bez balastu w postaci męża, który sporo nagrzeszył i z którym nie ma powodu być do końca życia. Nie wiem, w jakie zakończenie celują Kingowie, wydaje mi się jednak, że skoro ma to być coś "zaskakującego i nieuniknionego jednocześnie", to nie zobaczymy rozstania Florricków, a prędzej jakąś wersję historii Clintonów, w której to Alicia jest tą ważniejszą osobą. Z przyjemnością dam się zaskoczyć, a na razie muszę powiedzieć, że znów dobrze mi się ogląda "Żonę idealną".
Tradycyjnie pochwały wędrują do "American Crime Story", które w tym tygodniu miało najsłabszy chyba odcinek ze wszystkich trzech, ale dałby Bóg, żeby inne seriale miały takie "najsłabsze odcinki"! Przede wszystkim nie mogę wybaczyć Ryanowi Murphy'emu jednej rzeczy – że w każdym odcinku pojawiają się okropne dzieci Roberta Kardashiana, mimo że naprawdę nie jest to uzasadnione fabularnie.
W tym tygodniu siadło też troszkę i tempo, i dramatyzm, ale i tak bardzo dobrze patrzyło się na kulisy powstawania prawniczego dream teamu O.J. Simpsona. Aktorsko tym razem mieli okazję wykazać się – poza Cubą Goodingiem Jr., genialnym w każdym odcinku i w każdej scenie – Sarah Paulson i Courtney B. Vance, serialowy Johnnie Cochran. A kulisy tego wszystkiego są po prostu fascynujące i choć nie sprowadzają się do odtwarzania wydarzeń – Murphy dodaje od siebie sporo dramatyzmu – to trzeba przyznać, że imponuje to, jaki tu zrobiono research. Nawet takie szczegóły, jak "oczernienie" O.J.-a na jednej z okładek, po latach robią wrażenie, bo zwyczajnie się tego nie pamięta.
"American Crime Story" nie zawiera praktycznie żadnych potknięć, serial chwalą zarówno ci, którzy byli świadkami i uczestnikami tych zdarzeń, jak i tacy ludzie jak ja, którzy niby to wszystko trochę kojarzą, ale nie na tyle dobrze, by nie przeżywać tego raz jeszcze, w takim samym napięciu jak Amerykanie 22 lata temu. Jestem absolutnie zachwycona, choć słowo daję, mam dość irytujących małych Kardashianek, atakujących mnie w każdym odcinku.
Wyśmienicie w tym tygodniu wypadł "Horace and Pete" – widzieliście? Jeśli nie widzieliście, to zobaczcie, bo opowieść kobiety granej przez Laurie Metcalf – nie zdradzę Wam, kogo grała, odkrywanie kolejnych elementów po kolei sprawia dużo frajdy – była świetnie napisana, rewelacyjnie zagrana i całkiem oryginalna, nawet jeśli widziało się już w życiu wszystko. Chyba tylko Louis C.K. może stworzyć odcinek, który z jednej strony jest totalnie statyczny, a z drugiej wciąga jak diabli.
To była najbardziej nieprzewidywalna przygoda, jaka mnie spotkała w tym tygodniu na ekranie, choć przecież cały odcinek polegał na tym, że kobieta mówiła i mówiła, i mówiła, a ja słuchałam, i słuchałam, i słuchałam. Nawet bez komentarza wujka Pete'a na końcu to byłby wyśmienity odcinek, ale tak mamy po prostu perełkę. Louis C.K. to rewelacyjny scenarzysta, którego kolejne seriale udowadniają, że da się tworzyć świeżą komedię w czasach serialowego postmodernizmu i przerabiania po raz enty tego, co już było.
Jak zwykle, swoje momenty miało "Shameless". Najbardziej mnie w tym sezonie bawi wątek baru Alibi i jego potyczek z hipsterami. Wydaje się, że to, co wymyślono w najnowszym odcinku – wpuszczamy tylko cztery osoby na godzinę, 20 dolców za wjazd – jest absolutnie genialnym planem biznesowym, który może działać, no, przynajmniej przez kilka miesięcy, zanim powstanie jakaś lepsza publiczna toaleta.
Fiona jednak usunęła ciążę – jak dobrze, że nie wszystko jestem w stanie przewidzieć – z kolei mały gangster Carl pokazał ludzką stronę. No ciekawe, co się stanie z tą wielką torbą forsy… Niezłe momenty miały miłosne wątki Lipa i Iana, podobnie jak Frank odnajdujący się w rodzicielstwie.
Do "Shameless" wpadła także Sherilyn Fenn…
…czyli dawna Audrey z "Twin Peaks".
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i koniecznie zaglądajcie do nas na Twittera, bo tam dzieje się najwięcej. Do następnego!