Serialowa alternatywa: "Glitch"
Mateusz Piesowicz
17 lutego 2016, 21:28
Motyw powracania zmarłych do świata żywych został już przerobiony przez popkulturę na dziesiątki sposobów, więc opowiedzenie czegoś nowego w tej kwestii jest sporym wyzwaniem. Twórcy australijskiego "Glitch" nie mają jednak takich aspiracji, stawiając po prostu na dobrą rozrywkę.
Motyw powracania zmarłych do świata żywych został już przerobiony przez popkulturę na dziesiątki sposobów, więc opowiedzenie czegoś nowego w tej kwestii jest sporym wyzwaniem. Twórcy australijskiego "Glitch" nie mają jednak takich aspiracji, stawiając po prostu na dobrą rozrywkę.
Na pewno znacie, a przynajmniej kojarzycie francuski serial "Les Revenants" sprzed kilku lat. Ta opowieść o zmarłych, którzy w niewyjaśniony sposób powrócili do życia, sama nie była oryginalna, bo bazowała na filmie o tym samym tytule z 2004 roku. Mimo to całkiem słusznie została uznana za powiew świeżości w temacie, bo wcześniej nie było produkcji, która do podobnej kwestii podchodziłaby z równie dużą subtelnością i wyczuciem. Tych zabrakło twórcom amerykańskich wersji, czyli odpowiednio "Resurrection" z 2013 od ABC i "The Returned" z 2015 roku od A&E. Obydwie zostały przyjęte chłodno i skasowane. Te porażki powinny trzymać Amerykanów przynajmniej na jakiś czas z dala od tej historii, ale inni próbują nadal – tym razem padło na Australijczyków z ABC1.
Ci wykazali się przynajmniej pewną dozą oryginalności, nazywając swój serial "Glitch" (a może po prostu zabrakło synonimów do "powracających"?). Inwencja na szczęście nie ograniczyła się tylko do tytułu, ponieważ ich produkcja z pierwowzoru czerpie tylko główny motyw, całą resztę opowiadając na własną modłę. Dzięki temu nie można mówić o kolejnym remake'u, lecz raczej o wariacji na temat "Les Revenants". Wariacji, muszę przyznać, całkiem udanej.
Tym, co od razu rzuca się w oczy przy pierwszym kontakcie z "Glitch", jest znacznie większa dosłowność i brak zabawy w szczególne subtelności. Choć brzmi to nieco odstraszająco, zapewniam Was, że w tym przypadku nie jest wadą. Twórcy, wśród których znalazł się również Tony Ayres, wcześniej producent "The Slap" (obydwu wersji), nie chcąc kopiować rozwiązań francuskich, poszli teoretycznie prostszą drogą, która jednak okazała się korzystna. Inna sprawa, że zanim zdążyłem się zorientować, co zostanie mi zaserwowane, sporym szokiem było ujrzenie biegającej po ekranie grupy roznegliżowanych i pokrytych ziemią osób.
Tak, dobrze przeczytaliście. Dodam jeszcze, że cała akcja miała miejsce na cmentarzu. Rozumiecie już, co mam na myśli, pisząc braku subtelności? Serial zaczyna się w momencie, gdy sześć zmarłych osób dosłownie wstaje z grobów w fikcyjnym australijskim miasteczku Yoorana. Na miejscu najszybciej pojawia się miejscowy policjant James Hayes (Patrick Brammall), który z pomocą doktor Elishii McKellar (Genevieve O'Reilly) stara się najpierw zrozumieć, o co w tym chodzi, a później rozwiązać tajemnicę.
A to nie będzie proste, bo wśród ożywionych znajduje się m.in. jego zmarła przed dwoma laty żona (weź takiej wytłumacz, że ożeniłeś się z jej przyjaciółką i będziecie mieli dziecko), kilka osób o niejasnym pochodzeniu, a nawet XIX-wieczny, pierwszy burmistrz Yoorana, w niczym nie przypominający poważnego polityka. Ta wesoła zgraja szybko zaczyna stwarzać dodatkowe problemy, na czele z tym, że wiążą ich niewyjaśnione ograniczenia – oddalenie się od miasteczka ma dla nich przykre konsekwencje.
Już po tym widać, że twórcy "Glitch" z oryginału zaczerpnęli tylko koncept powrotu do życia, a zmiany fabularne to nie wszystko. Umieszczenie akcji w stanie Victoria (Yooranę "zagrało" miasto Castlemaine), kiedyś słynącego z tamtejszych złóż złota, pozwoliło nadać serialowi specyficznej atmosfery. Miasto rozkwitłe w okresie australijskiej gorączki złota w połowie XIX wieku, podobnie jak w wielu innych przypadkach zaczęło z czasem podupadać, zostawiając jednak sporo widocznych oznak dawnej świetności. To symboliczne "uśpienie" ładnie współgra z nienaturalnymi serialowymi wydarzeniami, a swoje robi również pora roku – wiele scen nakręcono podczas gorących letnich nocy. To wszystko sprawiło, że "Glitch" określano nawet jako "australijski gotyk".
Klimat to jedno, a wciągająca historia to drugie. Nie da się ukryć, że niektóre wątki działają lepiej od innych, co sprawia, że całość wydaje się nieco nierówna, ale nieźle napisane postaci i dobrze spisujący się aktorzy potrafią to wynagrodzić. Serial wciąga, a nawet jeśli któryś z bohaterów nie przypadnie Wam do gustu, to każdy ma ograniczony czas antenowy, więc nie zdążycie się nim znudzić.
Nieźle wypadło też umieszczenie tu nieco lżejszych tonów. Mimo że skupiamy się głównie na tematyce śmierci w bardzo różnym wydaniu, udało się tu przemycić choćby dziwną relację Paddy'ego Fitzgeralda (Ned Dennehy) i Beau Coopera (Aaron L. McGrath). XIX-wieczny handlarz i aborygeński nastolatek mogliby spokojnie stanowić parę w jakimś sitcomie, a tutaj wprowadzają zaskakująco udany luźniejszy wątek.
"Glitch" z pewnością nie jest produkcją wybitną czy szczególnie oryginalną, ale pozytywnie się wyróżnia w erze seriali tworzonych coraz częściej metodą kopiuj-wklej. Twórcy udowodnili, że nawet w podpatrywaniu innych można być kreatywnym i wcale nie wymaga to cudów. Dzięki temu kontakt z "Glitch" może być przyjemnością nie tylko dla widzów nieznających "Les Revenants". Pierwszy sezon to tylko sześć godzinnych odcinków, które ogląda się praktycznie za jednym zamachem. Drugi został już zamówiony, co cieszy, bo chętnie odbędę kolejną wizytę w Yooranie.
***
W następnej Serialowej alternatywie kompletnie zmienimy klimat. "Trapped" to islandzki thriller autorstwa Baltasara Kormákura, reżysera m. in. filmu "Everest". Spodziewajcie się zabójstwa, tajemnic i wielkiego mrozu.