"Better Call Saul" (2×01): Saul Goodman tu będzie
Marta Wawrzyn
17 lutego 2016, 19:02
Choć "Better Call Saul" wciąż jeszcze nie dostarcza aż takich emocji jak "Breaking Bad", jego powrót to jak oddychanie znów czystym powietrzem. Przemyślany scenariusz, charyzmatyczni aktorzy i ta cudowna lekkość, która zawsze była wyznacznikiem stylu Vince'a Gilligana – to wystarczy, żeby odcinek oglądało się wyśmienicie. Spoilery!
Choć "Better Call Saul" wciąż jeszcze nie dostarcza aż takich emocji jak "Breaking Bad", jego powrót to jak oddychanie znów czystym powietrzem. Przemyślany scenariusz, charyzmatyczni aktorzy i ta cudowna lekkość, która zawsze była wyznacznikiem stylu Vince'a Gilligana – to wystarczy, żeby odcinek oglądało się wyśmienicie. Spoilery!
Premierowy odcinek "Better Call Saul", "Switch", zachwyca już od pierwszych kadrów, kiedy to oglądamy smutną teraźniejszość byłego prawnika wszystkich ważniejszych kryminalistów z Albuquerque. Czarno-biała sekwencja, z artystycznymi ujęciami mopa, drożdżówek i łysiny Saula cieszy oko jak wszystkie tego typu wstawki, a kiedy widzimy bohatera zmierzającego samotnie w stronę śmietnika, wydaje się, że za chwilę zdarzy się coś dramatycznego. Piękno tej sceny polega na tym, że nic takiego jednak się nie dzieje – ot, facet, który kiedyś był królem życia, wybiera podłą, ale bezpieczną opcję polegającą na spędzeniu kilka godzin w okolicach śmietnika. "S.G. tu był" – ileż to podobnych napisów widzieliśmy na różnych ścianach, ale chyba jeszcze żaden nie był tak wymowny i znaczący.
Vince Gilligan i Peter Gould są mistrzami opowiadania historii w sposób na tyle inteligentny, byśmy z jednej strony ciągle uśmiechali się pod nosem, myśląc sobie "A to wykombinowali!", a z drugiej – nie mieli problemu ze zrozumieniem czegokolwiek. Zarówno metafora zawarta w początkowej sekwencji, jak i ostatnia scena, z przełącznikiem, są proste do zinterpretowania i bardzo wiele mówią o tym, w jakiej sytuacji życiowej akurat znajduje się Saul/Jimmy.
W obu sytuacjach gra bezpiecznie, choć ma wielką ochotę zaszaleć, pokazać rogi czy też po prostu nie siedzieć jak skazaniec pod śmietnikiem. Praca dla takiej firmy jak David and Main oznacza jednak koniec pewnej epoki, koniec niezależności, koniec Slippin' Jimmy'ego i początek traktowanej już całkiem serio przygody z prawem. To, że ta postać budowana jest w taki właśnie sposób, krok po kroku, bez fajerwerków, jest niewątpliwie zamierzone. Gilligan i Gould nie chcą nam pokazywać drugiego "Breaking Bad", chcą pokazać nam zupełnie nowy serial, a nie podróbkę tego, co już znamy. I to im się chwali.
Zwłaszcza że "Switch" to świetnie napisany odcinek, od początku do końca. Jimmy przeżywa pewne wątpliwości, bardzo chce się wybić na niepodległość i po prostu robić swoje, ale w końcu dokonuje jedynego sensownego w tym momencie wyboru. A obserwowanie, jak przełamuje się, było absolutnie najlepszą rzeczą, jaka mnie spotkała w tym tygodniu.
Przede wszystkim wyróżniły się sceny z Kim w hotelu, który dla Jimmy'ego był odpowiednikiem egzotycznej podróży w głąb siebie. Zabawnie było już wtedy, gdy pan Cumpston dryfował po basenie wraz z drinkiem i komórką zawiniętą w foliową torebkę, ale prawdziwą perełką okazała się scena rozgrywająca się w barze (i zawierająca fantastyczny Easter Egg – poznajecie Kena? Tak, tak, to temu palantowi Walter White kiedyś puści z dymem auto). Scenarzystom "Better Call Saul" wyszła cudna komediowa przygoda, którą oglądało się w napięciu, bo za nic nie było wiadomo, dokąd nas to zaprowadzi. Nawet Kim – przepraszam, Giselle Saint Claire – dała się ponieść i spędziła z Jimmym niezapomniany wieczór, noc, a następnie również poranek.
To jednak nie była dla niej rzeczywistość – i dla niego, jak się okazało, też nie. Slippin' Jimmy niedługo potem podjął męską decyzję, przedzierzgnął się w poważnego prawnika w garniturze i pozwolił sobie na małe szaleństwo jedynie w kwestii wyboru biurka. Poza tym – pełna powaga, dorosłość i profesjonalizm. Żadnego wyłączania przycisków, których nie wolno wyłączać. Zero adrenaliny, przynajmniej teoretycznie. W praktyce – zobaczymy.
Jimmy w tym odcinku był najważniejszy, ale nie zabrakło też małego pokazu umiejętności Nacho – znów cała seria zabawnych momentów – i paru krótkich scen, w których mieliśmy okazję znów zobaczyć Mike'e. Jonathan Banks błyszczy na ekranie, nawet kiedy ma do wypowiedzenia dosłownie trzy zdania, ale chyba wszyscy już byśmy chcieli oglądać Mike'a i Saula razem w akcji.
Ale nawet jeśli na to co najlepsze wciąż czekamy, trzeba przyznać, że "Switch" to bardzo udane wprowadzenie do nowego rozdziału historii Jimmy'ego McGilla. Który w Saula Goodmana jeszcze się w magiczny sposób nie przemienił, bo takie przemiany wymagają czasu. Twórcy serialu na razie dawkują napięcie, nie szczędzą humoru – również czarnego – i raz po raz udowadniają, że wiedzą, co robią. W "Better Call Saul" nie ma scen niepotrzebnych czy też przypadkowych. Dokładnie tak jak "Breaking Bad", serial pokazuje przede wszystkim wewnętrzną przemianę bohatera. Tyle że to zupełnie inny bohater i zupełnie inna przemiana.
Najwyższy czas przestać porównywać oba seriale, choć oczywiście pewne podobieństwa – również w przypadku warstwy wizualnej, nie mniej przemyślanej niż scenariusz – rzucają się w oczy. Widać jednak wyraźnie, że nikomu się tutaj nie spieszy. Metamorfoza Jimmy'ego na tym etapie ma być przede wszystkim wiarygodna, większe skoki adrenaliny dopiero przed nami. I będzie to tym bardziej ekscytujące, im bardziej poznamy tę postać i im mocniej się z nią zwiążemy. Na razie i scenarzyści, i Bob Odenkirk odwalają kawał świetnej roboty, niczego nie przyspieszając ani nie wymuszając.
"Better Call Saul" ma w sobie niesamowitą lekkość. W każdej scenie, w każdym aspekcie widać ogromne doświadczenie i pewność siebie (nie mylić z zadufaniem) ekipy, która zrobiła już jeden wybitny serial i teraz, momentami jak gdyby od niechcenia, tworzy kolejny. Czy "Better Call Saul" stanie się czymś więcej niż tylko spin-offem "Breaking Bad", przyszłość pokaże. Na razie mogę powiedzieć, że nic w tym tygodniu nie sprawiło mi aż takiej frajdy jak ten odcinek.