Najlepsze brytyjskie seriale kryminalne z ostatnich lat
Redakcja
16 lutego 2016, 18:40
"Luther"
Andrzej Mandel: Wśród znakomitych brytyjskich serialowych detektywów mocno wyróżnia się Luther. Ten zwalisty mężczyzna o łagodnej twarzy nie dość że jest niesamowicie mroczny i skomplikowany, to równocześnie wyróżnia się prawością charakteru. Prawością pojmowaną cokolwiek specyficznie – nie widzi bowiem żadnego problemu w przykuciu kogoś do grzejnika i obijaniu mu twarzy tak długo, aż ten powie, co wie. Faktem jest jednak, że Luther nigdy nie bije niewinnych. Jego umiejętności śledcze graniczą bowiem z geniuszem, a przy tym są wiarygodne. Jednak "Luther" nie byłby takim hitem, gdyby tylko sam Luther grany znakomicie przez Idrisa Elbę dźwigał cały ciężar fabuły serialu.
Serialu nie byłoby bez Alice Morgan (Ruth Wilson). Geniusz, psychopatka i zaskakująco lojalna osoba – z jakiegoś powodu obrała sobie za cel swojego życia Luthera, na dobre i na złe. Co zaskakujące, oboje stworzyli zaskakującą relację, wręcz związek. Mroczny jak oni oboje, a przy tym… szczery. To fanowskie wideo całkiem nieźle oddaje wzajemną fascynację i odpychanie Luthera i Alice. Piosenka Adele też tu świetnie pasuje.
W tle dochodzeń, subtelnych psychologicznych dylematów i mało subtelnych metod siłowych stosowanych przez DCI Luthera w odpowiednich momentach mamy znakomitą muzykę, jak choćby ta z czołówki.
Nie zapominajmy o Londynie z "Luthera", brudnym i ponurym mieście, tak innym od serwowanych nam wszędzie pocztówkowych obrazków z London Eye w centrum. To miasto przypomina klimatem warszawskie zaułki, w których łatwiej zarobić po mordzie niż na życie. Serial zaludniają też postacie drugoplanowe, takie jak mój ulubiony Ripley (Warren Brown).
"The Fall"
Marta Wawrzyn: Dwa słowa: Gillian Anderson. Dla serialowej agentki Scully "The Fall" był wielkim powrotem do telewizji. I okazał się strzałem w dziesiątkę, bo postać detektyw Stelli Gibson, która przyjeżdża do Belfastu rozwiązać sprawę mordercy polującego na kobiety, jest po prostu pod nią skrojona.
"The Fall" to kryminał ciekawy z jeszcze jednego względu – nie mamy tu klasycznej zagadki kryminalnej. Od początku bardzo dobrze wiemy, że zabija Jamie Dornan – który jeszcze nie był wtedy panem Greyem – a mimo to napięcia nie brakuje. Grany przez Dornana Paul Spector i Stella prowadzą bowiem niebezpieczną zabawę w kotka i myszkę (trailer powyżej bardzo dobrze oddaje jej niejednoznaczność), która prędzej czy później musi skończyć się konfrontacją.
Serial warto oglądać dla psychologicznych gierek, wyjątkowego klimatu – widać, że mamy tu miasto, które nieczęsto pojawia się na małym ekranie – a przede wszystkim dla jednej z najlepszych postaci kobiecych, jakie widzieliśmy w ostatnich latach. Stella to feministka, ale nie wojująca. To po prostu silna, inteligentna, świadoma swojej seksualności kobieta, która ma w sobie wiele empatii i prowadzi sprawę z ogromną determinacją, bo takie sprawy są jej bliskie.
Zdarzają jej się też w serialu takie momenty jak ten (tak, to Archie Panjabi):
Słowem – warto oglądać, bo "The Fall" to serial wciągający, klimatyczny i seksowny jednocześnie. A Gillian Anderson chyba nigdzie nie podobała mi się tak bardzo jak tutaj.
"Wallander"
Mateusz Piesowicz: Na brytyjską ekranizację popularnych powieści kryminalnych autorstwa Henninga Mankella składa się dziewięć powstałych między 2008 a 2012 rokiem odcinków, które niedawno doczekały się ostatniej, czwartej serii (premiera w tym roku). Jeśli nie mieliście jeszcze z nimi do czynienia, to warto nadrobić tę zaległość, bo "Wallander" to jedyna w swoim rodzaju mieszanka najlepszych cech skandynawskich i brytyjskich kryminałów.
Największą siłą i wyróżnikiem tej produkcji jest oczywiście tytułowy bohater, detektyw policji z Ystad, Kurt Wallander. Dla miłośników kryminalnej prozy to już postać niemal ikoniczna, tutaj jednak została przedstawiona na nowo w interpretacji Kennetha Branagha, czyniąc "Wallandera" jednym z tych seriali, w których główny bohater jest ważniejszy od fabuły.
Kurt Wallander to postać szalenie skomplikowana, której charakter trudno opisać w jednym zdaniu. Z jednej strony można go postrzegać po prostu jako faceta w średnim wieku zmagającego się z typowymi problemami tego etapu życia. Z drugiej jednak, widać w nim wyraźnie filozoficzny rys, każący mu nieustannie kwestionować swoje zajęcie, co skutkuje kryzysami w życiu zawodowym i osobistym. W interpretacji Branagha to człowiek o dwóch twarzach, odczuwający nierozerwalną więź z ofiarami morderstw, ale kompletnie nie radzący sobie z własnym życiem emocjonalnym.
Nie należy jednak postrzegać "Wallandera" tylko jako dramatu, bo to przede wszystkim znakomity, świetnie zrealizowany i wciągający jak diabli kryminał. Łącząc skomplikowanego bohatera z depresyjnym skandynawskim chłodem, udało się stworzyć serial ciężki, momentami nawet przytłaczający, ale warty każdej spędzonej przy nim minuty.
"Broadchurch"
Marta Wawrzyn: Wielki światowy hit telewizji ITV, który Amerykanie zdążyli już nawet przerobić na swoją modłę i oczywiście zepsuć. W brytyjskim serialu napisanym przez Chrisa Chibnalla najlepsze jest to, co nie do końca da się określić, zidentyfikować i rozłożyć na czynniki pierwsze. Mieszanka sennego klimatu małego nadmorskiego miasteczka, gdzie wszyscy się znają, i mrożącego krew w żyłach morderstwa, którego ofiarą jest mały chłopiec, pochodzący z rodziny miejscowego hydraulika.
Śledztwo prowadzi dwójka detektywów, grana przez Olivię Colman i Davida Tennanta – ona jest przesympatyczną, zupełnie zwyczajną kobietą w średnim wieku, on mrukliwym Szkotem, którego zesłano na prowincję za grzechy z przeszłości. "Broadchurch" to i starcie tych dwóch charakterów, i pełna emocji opowieść o rodzinie przeżywającej żałobę, i historia społeczności, która już nigdy nie będzie taka sama – sceny zbiorowe są tu najlepsze – i oczywiście porządnie napisany klasyczny kryminał.
Choć drugi sezon trochę ustępuje pierwszemu – Chris Chibnall przekombinował, próbując podkręcić sprawę rozwiązywaną przez głównych bohaterów – to i tak jest jedna z najlepszych rzeczy, jakie Brytyjczycy wymyślili w ostatnich latach. Kreacje Colman i Tennanta są znakomite, historia wciągająca, a emocje przerażająco prawdziwe. Przed nami jeszcze trzeci sezon, a potem na twórcę "Broadchurch" czeka kolejne wyzwanie – przejmie prowadzenie produkcji "Doktora Who" po Stevenie Moffacie.
"Happy Valley"
Mateusz Piesowicz: Serial autorstwa Sally Wainwright powrócił niedawno z drugim sezonem, co jest dobrym powodem, by się z nim zapoznać, jeśli jeszcze nie mieliście ku temu okazji. Warto to zrobić z kilku względów, ale przede wszystkim dlatego, że daleko mu do typowego kryminału.
Głównym bohaterem nie jest tutaj kolejny londyński detektyw, a sierżant Catherine Cawood (Sarah Lancashire), która stara się utrzymać porządek w prowincjonalnym Yorkshire, jednocześnie zmagając się z problemami rodzinnymi. Wątki kryminalne zgrabnie łączą się tu z osobistymi, które często nawet biorą górę. Dlatego "Happy Valley" odbiega od schematycznego śledztwa, szukania poszlak i ścigania przestępcy, które są tylko jednym z elementów życia Catherine. To natomiast bywa tak skomplikowane, że można tylko podziwiać bohaterkę, potrafiącą się w tym wszystkim odnaleźć.
Całości bliżej do dramatu obyczajowego z kryminałem w tle, a dodatkowym atutem są świetnie napisane postaci. Próżno wśród nich szukać mistrzów zła czy superprzestępców, bo najczęściej są to zwykli ludzie, którzy popełnili jakiś błąd i nie potrafią się z niego wyplątać. Ta normalność kontrastująca z brutalnością zbrodni sprawia, że "Happy Valley" fascynuje i wciąga od pierwszych minut zarówno w pierwszym, jak i w drugim sezonie.
"The Missing"
Marta Wawrzyn: "The Missing" nie jest tak właściwie serialem kryminalnym – to raczej połączenie dramatu psychologicznego z thrillerem – ale ponieważ zawiera wątek policyjnego śledztwa, a na dodatek rzeczywiście jest jedną z największych brytyjskich perełek z ostatnich lat, pozwoliłam sobie umieścić go na tej liście.
Serial opowiada historię inspirowaną głośną sprawą Madeleine McCann – brytyjskiej dziewczynki, która zniknęła podczas rodzinnych wczasów w Portugalii. Tutaj niemal dokładnie to samo spotyka małżeństwo Hughesów (iście genialni w swoich rolach James Nesbitt i Frances O'Connor) w czasie pobytu w małym miasteczku francuskim. Fabuła prowadzona jest na dwóch płaszczyznach czasowych – widzimy rodziców chwilę po tym, jak ich synek znikł, a także kilka lat później, kiedy pojawił się jego ślad.
"The Missing" przede wszystkim jest świetnym serialem dramatycznym, z wielką mocą oddającym to, co się dzieje z ludźmi, którzy tracą dziecko. Obraz emocjonalnego spustoszenia jest przerażający, ale z drugiej strony śledztwo prowadzone z pomocą det. Juliena Baptiste'a (Tchéky Karyo) potrafi nieźle wciągnąć. Widzowie BBC snuli rozmaite hipotezy dotyczące zniknięcia chłopca, oczywiście musiała pojawić się siatka pedofilów itp.
Nie powiem Wam, jak to się skończyło, powiem tylko, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie widziałam w ostatnich latach. Pierwszy sezon to skończona historia, ale serial powróci z zupełnie nową sprawą, w której centrum znów znajdzie się Baptiste.
"Sherlock"
Mateusz Piesowicz: Nowoczesna interpretacja przygód najsłynniejszego detektywa w historii to nie tylko najpopularniejszy brytyjski serial ostatnich lat, ale też swoisty fenomen kulturowy, który przyniósł twórcom międzynarodową sławę i liczne nagrody. Ten rozgłos ma także swoją złą stronę, ponieważ Benedict Cumberbatch i Martin Freeman stali się tak rozchwytywani, że sprowadzenie ich na plan serialu zaczęło graniczyć z niemożliwością. Dlatego też, choć w tym roku minie sześć lat od premiery, widzieliśmy tylko dziesięć odcinków, w tym jeden specjalny, całkiem niedawno.
Częstotliwość pokazywania tylko jednak wzmaga apetyt na kolejne odsłony przygód Sherlocka, bo te niezmiennie trzymają wysoki poziom. Dobrze się przy nich bawić mogą zarówno fani powieści Arthura Conan Doyle'a, bo twórcy bardzo starannie reinterpretują klasyczne motywy, jak i ci, którym zależy tylko na dobrej rozrywce.
Przeniesienie XIX-wiecznego detektywa we współczesne realia wypadło znakomicie, co było zasługą nie tylko wyjątkowej realizacji (sekwencje dedukcji to już klasyka), ale również świetnego scenariusza, wodzącego widzów za nos i wciągającego ich w zabawę w rozwiązywanie tajemnic. Dodając do tego świetną obsadę na czele z Cumberbatchem i Freemanem, mamy jeden z najważniejszych seriali ostatnich lat, który, miejmy nadzieję, będzie nas cieszyć jeszcze długo.
"Endeavour"
Marta Wawrzyn: Cudny, klasyczny kryminał w klimacie retro, który możecie teraz oglądać w niedzielne wieczory w Ale kino+. Tutaj znajdziecie moje 10 powodów, aby oglądać "Endeavour", a w skrócie wygląda to tak. Przez ponad 20 lat, aż do roku 2000 były sobie w brytyjskiej telewizji "Sprawy inspektora Morse'a", serial o starszym, lekko melancholijnym detektywie z Oksfordu, którego wyróżniało z tłumu telewizyjnych stróżów prawa zamiłowanie do opery, krzyżówek, dobrego ale, starych samochodów, a także pięknych kobiet (choć zawsze brakowało mu szczęścia w miłości).
"Endeavour" to prequel tego dobrze znanego serialu. Jego bohaterem jest młody Morse, grany przez przystojniaka Shauna Evansa. Poznajemy go, kiedy dopiero zaczyna pracę w policji, pod skrzydłami sympatycznego detektywa Freda Thursdaya, mającego, jak każdy w tym serialu, swoje wdzięczne dziwactwa.
Nie trzeba znać "Inspektora Morse'a", żeby oglądać "Endeavour", choć na pewno znajomość reguł serialowego świata oksfordzkiej policji nie zaszkodzi. Ale też jest to najbardziej klasyczny kryminał na świecie – w każdym z trwających 1,5 godziny odcinków śledzimy zupełnie inną, zawsze dobrze napisaną i logicznie poprowadzoną sprawę kryminalną. Życie i osobę samego Morse'a poznajemy stopniowo, często przez pryzmat jego pracy. Choć kobiet w otoczeniu przystojnego detektywa też nie brakuje.
Liczy się także klimat – "Endeavour" dzieje się w latach 60. i niewątpliwie zadbano o to, żeby wszystko wyglądało tak jak należy. Piękne wnętrza, klasyczne auta, eleganckie garnitury i wspaniałe sukienki, kłęby dymu papierosowego – tego wszystkiego tu nie brak. Widać wyraźnie, jak zmienia się obyczajowość, choć policja to oczywiście wciąż jeszcze klub dżentelmenów w garniturach.
Serial jest luźną adaptacją powieści Colina Dextera, który wymyślił det. Morse'a i od początku współpracuje z ekipami, tworzącymi produkcje telewizyjne związane z tą postacią, a także z det. Lewisem.
"River"
Mateusz Piesowicz: Szwed w Londynie, czyli Stellan Skarsgård jako DI John River podbił serca brytyjskiej publiczności w zeszłym roku, wpisując się w poczet stróżów prawa z problemami (czy inni w ogóle przemierzają londyńskie ulice?). W jego przypadku jednak problemy te były wyjątkowe, bo przybierały niemal materialną formę. Brzmi zagadkowo? Nie chcąc zdradzać najważniejszego elementu tej historii (aczkolwiek uwaga – zdradza to trailer powyżej), powiem tylko, że River ma specyficzną pomoc w rozwiązywaniu swoich spraw.
Nie jest to jedyna rzecz wyróżniająca go wśród tłumu postaci. Bohater ma swoje problemy, które wzmogły się, gdy stracił bliską osobę, a że przy tym jest człowiekiem zamkniętym w sobie i tłumiącym emocje, to współpraca z nim nie należy do najłatwiejszych. Nie oznacza to, że mamy do czynienia z totalnym ponurakiem. Wręcz przeciwnie, w serialu znajdziemy zaskakująco dużo lżejszych tonów, które przybliżają całość do swoistego studium zranionej osobowości.
To nadal kryminał w pełnym tego słowa znaczeniu, ale również opowieść o radzeniu sobie z wewnętrznymi demonami i próbie ruszenia dalej w życiu. Jednak elementem, który ostatecznie przesądza o wyjątkowości "Rivera", jest genialny Stellan Skarsgård w głównej roli. Według mnie była to jedna z najlepszych kreacji aktorskich w zeszłym roku, nawet tylko dla niego warto zobaczyć całość. No może również dla takich scen (uwaga na spoilery!):
"Ripper Street"
Marta Wawrzyn: "Ripper Street" pojawił się kilka dni temu w naszym rankingu seriali niszowych i mogę tylko powtórzyć raz jeszcze: oglądajcie, nawet jeśli na Serialowej nie recenzujemy tej produkcji na bieżąco. To serial, który jest dobry, ale bardzo mało popularny, bo zwyczajnie nie ma szczęścia. Teraz na Amazonie można oglądać 4. sezon (odcinki wypuszczane są raz na tydzień), ale mało kto o tym wie, bo zabrakło sensownej promocji. Nawet zwiastunów nowego sezonu nie widziałam.
Czemu warto oglądać "Ripper Street"? Bo to porządny wiktoriański kryminał – stylowy, mroczny i zaskakująco dobrze zrealizowany jak na produkcję o stosunkowo niewielkim budżecie. Akcja dzieje się pod koniec XIX wieku w Whitechapel w Londynie, niedługo po tym jak na ulicach miał się pojawić Kuba Rozpruwacz. To właśnie ten legendarny morderca zajmuje, przynajmniej na początku, czas i myśli głównych bohaterów – detektywów miejscowej policji. Ale ponieważ jest nieuchwytny, sprawy się zmieniają na bardziej przyziemne.
"Ripper Street" oferuje barwny przekrój społeczny, bo dzielnica jest specyficzna, nie brak tu biedy, przestępczości, prostytucji. Poznajemy także właścicieli mniejszych i większych biznesów, osoby jakoś związane z historią tego miejsca, niezłe wrażenie też sprawia madam Long Susan (MyAnna Buring), kobieta z klasą i burdelmama jednocześnie, a przy tym często nieoceniona pomocnica naszych detektywów.
A tych jest nie dwójka, a trójka. Matthew Macfadyen gra chmurnego inspektora Edmunda Reida, który przeżył osobistą tragedię. Znany z "Gry o tron" Jerome Flynn wciela się w inspektora Benneta Drake'a, faceta z burzliwą przeszłością w koloniach. Z kolei Adam Rothenberg gra kapitana Homera Jacksona, Amerykanina, byłego chirurga wojskowego i agenta Pinkertona, który w Londynie dorabia jako patolog, choć głównie zajmuje się piciem i kobietami.
To świetna ekipa, wszyscy są niebanalni i doświadczeni przez życie, a że dodatkowo czas w "Ripper Street" płynie dość szybko – serial zaczyna się w 1889 roku, w 4. sezonie mamy już rok 1897 – nie sposób się nudzić. Same sprawy są mniej lub bardziej standardowo napisane, choć na pewno dość mroczne, ale już wątki osobiste trójki skomplikowanych bohaterów i klimat epoki wystarczą, by uczynić serial niezwykłym.
"Shetland"
Mateusz Piesowicz: Najbardziej "wysunięty na północ" serial na naszej liście. Jak sama nazwa wskazuje, akcja tego kryminału rozgrywa się w przepięknych okolicznościach przyrody Szetlandów, które niewątpliwie nadają tej produkcji nieporównywalnego z niczym innym uroku. "Shetland" poza krajobrazami oferuje jednak sporo innych atrakcji, na czele oczywiście z szeregiem morderstw do wyjaśnienia.
Tym zajmuje się tu detektyw Jimmy Perez (hiszpańskie nazwisko, szkocka uroda) wraz ze swoją sympatyczną ekipą. W trzech sezonach serialu, z których ostatni właśnie trwa, zetknęli się z szeregiem różnorakich przypadków, poczynając od tych powiązanych z tajemnicami z przeszłości, poprzez przemyt narkotyków, aż po historię z działalnością wielkiej korporacji w tle. Same sprawy może nie są szczególnie odkrywcze, ale twórcy dobrze wykorzystują atuty swojego serialu, mocno wiążąc fabułę z miejscem akcji. Dzięki temu mamy wgląd w szetlandzkie zwyczaje i możemy dogłębnie poznać charaktery tamtejszych mieszkańców. Zwłaszcza że lokalizacja to niemal całkowicie pozbawiona śladów globalizacji. Morze, niebo i mewy zamiast McDonaldsa – miła odmiana, prawda?
"Shetland" oferuje więc kilka godzin niezłej kryminalnej rozrywki w towarzystwie świetnego Douglasa Henshalla w głównej roli i z paroma znanymi twarzami w gościnnych występach (m. in. Brian Cox i Archie Panjabi). Główną atrakcją pozostaje jednak niespotykany nigdzie indziej szetlandzki klimat, łączący ten znany z kryminałów brytyjskich ze skandynawskim. Sprawdźcie sami, czy wyróżnia go tylko chłód.
"Hinterland"
Marta Wawrzyn: "Hinterland" – czy też, jeśli wolicie, "Y Gwyll" – to jeden z tych seriali, które wyjątkowymi czyni już samo miejsce akcji. Przecudnej urody walijskie miasteczko Aberystwyth, gdzie dzieją się rzeczy równie mroczne i przerażające co w skandynawskich kryminałach. Pojawia się tu detektyw Tom Mathias (Richard Harrington) z Londynu, który zostawił za sobą skomplikowaną przeszłość i ma nadzieję znaleźć w tym miejscu święty spokój. Ale już David Lynch nas nauczył, że małomiasteczkowa idylla to ułuda, pod którą skrywać się potrafią szalone emocje i tajemnice. I w tym przypadku nie jest inaczej.
Mathias i towarzysząca mu detektyw Mared Rhys (Mali Harries) rozwiązują makabryczne sprawy i obserwują ludzkie dramaty, jakich nie spodziewalibyśmy się zastać w takim miejscu. Klimatem serial nieco przypomina "Wallandera" i kryminały ze Skandynawii, przy czym warto tutaj docenić również niezwykłe okoliczności przyrody. "Hinterland" jest serialem przepięknym, mimo że zrealizowanym bardzo niskim – nawet jak na brytyjskie produkcje – kosztem.
Wrażenie, że mamy do czynienia z czymś niezwykłym, pogłębia fakt, iż to serial nakręcony w dwóch językach – angielskim i walijskim. Trailer powyżej jest po walijsku z angielskimi napisami. Ja oglądam "Hinterland" po angielsku, ale i tak są momenty, kiedy nie jestem pewna, co oni tak właściwie mówią (zwłaszcza kiedy padają lokalne nazwy albo imiona). Dbałość twórców o to, by pokazać prawdziwą, tradycyjną Walię imponuje, a jeśli dodać atmosferę, piękne zdjęcia, dobrze poprowadzone sprawy i interesujące postacie detektywów, mamy hit. Choć to oczywiście bardzo niszowy hit.
"And Then There Were None"
Mateusz Piesowicz: Miniserial BBC przegapiliśmy, gdy pojawił się w ostatnim okresie świątecznym, ale nie oznacza to, że całkiem umknął naszej uwadze. Zwłaszcza że ta adaptacja klasycznego kryminału Agathy Christie to rzecz naprawdę najwyższej jakości. Co cieszy tym bardziej, że "I nie było już nikogo" (lub "Dziesięciu Murzynków", książka była wydawana pod różnymi tytułami) do tej pory nie miało szczególnego szczęścia do ekranizacji.
Trzyodcinkowa adaptacja telewizyjna powinna jednak zadowolić nawet najbardziej wymagających fanów oryginału, bo jest mu wyjątkowo wierna. Przede wszystkim trzyma się oryginalnego zakończenia, co wcale nie było regułą w przeszłości. Poza tym opowiada dobrze znaną historię ósemki nieznajomych zaproszonych na odciętą od świata wyspę i wciągniętych tam w makabryczną zabawę. Miniserial świetnie wykorzystuje najlepsze cechy pierwowzoru, czyli uczucie osaczenia, niepewności, podejrzliwości i wszechobecnej zdrady, dodając do tego zabawę konwencjami filmowymi. Odnajdziemy tu nie tylko kryminał, ale również elementy thrillera, a nawet horroru, którym pozwoliła wybrzmieć pierwszorzędna realizacja (znakomite zdjęcia i montaż).
Swoje zrobiła też obsada, w której obok głośnych nazwisk, takich jak Charles Dance, Sam Neill czy Aidan Turner (tak, Poldark we własnej osobie) pojawiła się bliżej nieznana australijska aktorka Maeve Dermody, świetna w roli Very Claythorne. To wszystko sprawia, że "And Then There Were None" jest pozycją obowiązkową nie tylko dla fanów Agathy Christie, ale dla każdego miłośnika brytyjskich kryminałów.