"Vinyl" (1×01): Seks, dragi i rock and roll
Marta Wawrzyn
14 lutego 2016, 18:03
Pierwszy odcinek nowego serialu HBO ogląda się niczym dobry film kinowy. "Vinyl" to serial głośny, spektakularny, pulsujący energią i zachwycający realizacją, warstwą muzyczną, a także doskonałym odtworzeniem klimatu epoki, w której się dzieje.
Pierwszy odcinek nowego serialu HBO ogląda się niczym dobry film kinowy. "Vinyl" to serial głośny, spektakularny, pulsujący energią i zachwycający realizacją, warstwą muzyczną, a także doskonałym odtworzeniem klimatu epoki, w której się dzieje.
Miesiąc temu "Vinyl" znalazł się na samym szczycie mojej listy najbardziej oczekiwanych nowości tej zimy. Po obejrzeniu pilota mogę powiedzieć, że zawiedziona nie jestem, choć prawdopodobnie nie jest to serial, który spodoba się wszystkim w tym samym stopniu. Zachwyceni będą przede wszystkim fani muzyki – nie tylko rockowej. To niesamowite, ile hitów udało się zmieścić w jednym odcinku – fakt, dwugodzinnym – i jak dobrze współgrały one z tym, co się działo na ekranie.
Na licencje HBO wydało prawdopodobnie więcej niż ktokolwiek wcześniej – to serial, w którym grają i Stonesi, i Led Zeppelin, i The Who, jest też trochę coverów i fantastycznie odtworzony występ New York Dolls, a do tego nieźle wypada muzyka stworzona na potrzeby serialu. W "Vinylu" pojawia się syn Micka Jaggera, James, i wciela się w lidera bardzo niegrzecznej kapeli Nasty Bits, która próbuje przebić się na amerykańskiej scenie. Utwory, które grają, nie są może odkrywcze, ale pasują doskonale do tamtych czasów. Ich współautorami są obaj panowie Jaggerowie – ojciec i syn.
No właśnie, wracając do początku. "Vinyl" rozpoczyna się w roku 1973, kiedy to w Nowym Jorku ruszała muzyczna rewolucja. Uznanie zaczęły zdobywać nowe dźwięki. Narodził się z jednej strony punk, z drugiej strony disco, pojawił się też glam rock, a w Bronksie rozpoczął się szał na to, co dziś nazywamy hip-hopem (o tym więcej nam opowie Baz Luhrmann w serialu "The Get Down"). Tymczasem wytwórnia płytowa American Century Records, której właścicielem jest Richie Finestra (Bobby Cannavale), do tej pory wydawała głównie rockową klasykę. Coś się za chwilę zacznie zmieniać, a nasz Richie znajdzie się w samym środku wielkich wydarzeń. Zwłaszcza że jego nie interesują dinozaury, on chce wydawać to, czego ludzie będą słuchać w przyszłości.
Jeśli kochacie muzykę z tego okresu, zachwyceni będziecie nie tylko ścieżką dźwiękową – która jest po prostu nieprawdopodobna – ale także researchem, jaki zrobiono, żeby serial mógł powstać. Twórcy serialu HBO wiedzą o muzyce chyba wszystko i choćby dlatego oglądanie jest czystą przyjemnością.
Wrażenie robi również realizacja. "Vinyl" tworzy trzech panów, których nazwiska są świetnie znane – Terence Winter, Martin Scorsese i Mick Jagger. Ten ostatni odpowiedzialny jest za to, żebyśmy uzależnili się od soundtracku, z kolei rękę pozostałej dwójki widać bardzo dobrze, kiedy przyjrzymy się, jak "Vinyl" zrealizowano. To serial głośny, monumentalny, zrobiony z ogromnym rozmachem, przypominający swoim stylem zarówno filmy Scorsese, jak i poprzednie seriale Wintera. Pierwszy odcinek oglądałam w kinie i powiem Wam, że prezentował się świetnie. Pieczołowitość, z jaką odtworzono klimat epoki, imponuje. Kostiumy, wnętrza, gadżety, sprzęt biurowy, makijaże – to wszystko jest najwyższej jakości. "Vinyl" ma moc i wygląda jak hicior z dużego ekranu.
Serial jest najlepszy, kiedy skupia się na samej muzyce, a także prezentowaniu kulisów ówczesnego biznesu muzycznego (biura wytwórni Richiego wyglądają tak, że ekipa "Mad Men" może pozazdrościć!). Nie brak spektakularnych scen, dekadenckich wycieczek w różne rejony świata i ludzkiej świadomości, jest też trochę specyficznego humoru (choć "Vinyl" traktuje siebie dość serio, podobnie jak poprzednia produkcja Wintera, "Zakazane imperium"). Nie zabrakło też porządnej sceny orgii, bo to nie telewizja, to HBO. Pierwszy odcinek napisano na tyle zgrabnie, że przypomina film kinowy, a jednocześnie stanowi mocny wstęp do całej historii.
Czy będzie to historia równie zachwycająca co ten pilot? Tutaj mam już pewne wątpliwości. O ile bardzo lubię styl Terence'a Wintera i pewnie nie poczuję się zawiedziona, cokolwiek nie będzie się działo z bohaterami "Vinyla", wydaje mi się, że część wątków zacznie prędzej czy później zacznie zmierzać w kierunku zupełnie standardowych rozwiązań fabularnych.
"Vinyl" to przede wszystkim historia Richiego Finestry, którego fantastycznie gra znany choćby z "Zakazanego imperium" Bobby Cannavale. Już w pilocie dowiadujemy się o nim bardzo dużo z flashbacków – jak wyglądała jego droga na szczyt, jakim jest człowiekiem itp. Richie to z jednej strony szef gigantycznego imperium muzycznego, które popadło w kłopoty finansowe, z drugiej – facet, który ma niesamowite ucho i po prostu czuje muzykę, choć nie potrafi jej tworzyć. Geniusz, egomaniak, niegrzeczny chłopiec, self-made man i podobno też właściciel mosiężnych jaj oraz nosa, który spróbował w życiu wszystkiego. A do tego mąż i ojciec, żyjący według podobnego schematu co Don Draper – w dzień praca w Nowym Jorku, wieczorem rodzina na przedmieściu. Czasem nocka w pracy albo w mieszkaniu w mieście.
Jego piękną drugą połówkę – kiedyś znaną jako "Diabelna Devon", obecnie przykładną matkę i żonę, odczuwającą coraz bardziej pewne frustracje – gra Olivia Wilde, na którą zawsze patrzy się z przyjemnością. Niezłe wejście ma Juno Temple, wcielająca się w Jamie, młodziutką sekretarkę, która desperacko pragnie się przebić i niewątpliwie jakieś talenty posiada. Trochę jak Peggy z "Mad Men", przy czym mówimy tu o dużo bardziej nieobliczalnym świecie, rządzącym się innymi prawidłami. Dobrze wypada również Ray Romano w roli jednego z bardziej charakterystycznych współpracowników Richiego.
"Vinyl" to i dość klasyczny dramat, i typowy "monumentalny" serial, jakich HBO wyprodukowało już kilka. Jedni będą tym zachwyceni, inni uznają, że ich to nudzi i nawet wyśmienita oprawa nie wystarczy. Wątki rodzinne zapowiadają się póki co standardowo – niezbyt szczęśliwa żona prędzej czy później wybuchnie – świetnie za to prezentuje się wszystko to, co dotyczy pracy Richiego. Do tego miksu dochodzi jeszcze policyjne śledztwo, którego spoilerować Wam nie będę, powiem tylko, że z jednej strony stanowiło duże zaskoczenie, a z drugiej – na tym etapie nie potrafię stwierdzić, czy aby na pewno jest to potrzebny wątek.
Zastrzeżenia dotyczące fabuły jednak bledną, kiedy patrzę na "Vinyl" jako całość. To miał być hit i to będzie hit. Nie da się przejść obojętnie wokół takiej uczty muzycznej, nie da się nie docenić zdjęć, klimatu, całej tej wspaniałej otoczki. I nawet jeśli totalne szaleństwo i dekadencja, pomiędzy którymi miotają się główni bohaterowie, zostały wykalkulowane, nic nie szkodzi. Świetna obsada – przede wszystkim pokazujący niesamowitą charyzmę Cannavale – sprawia, że te postacie żyją, a i wykreowany na potrzeby serialu Nowy Jork z lat 70. ani przez sekundę nie wygląda sztucznie. Zresztą w całym "Vinylu" nie ma ani jednej fałszywej nuty, wszystko tu do siebie pasuje, wszystko ze sobą współgra.
Zaś opowiadana historia jest wystarczająco wciągająca, bym zastanawiała się, w jaki sposób Richie wybrnie z kłopotów, w których się znalazł, jakie będą dalsze losy jego wytwórni i jak będzie się zmieniał styl muzyczny serialu. Obiecano mi rewolucję, więc poproszę rewolucję. Najlepiej taką, którą będę chciała śledzić przez kilka sezonów. Na razie jest dobrze, oby było jeszcze lepiej.
Recenzja jest przedpremierowa. "Vinyl" zadebiutuje w poniedziałek 15 lutego o godz. 20:10 w HBO, będzie też już od rana dostępny w HBO GO. Zarezerwujcie sobie dwie godziny, bo tyle trwa pierwszy odcinek.