13 świetnych seriali, których nie oglądacie
Marta Wawrzyn
12 lutego 2016, 13:00
"Master of None"
Netflix ostatnio produkuje seriale tak, żeby zaspokoić dosłownie każdy gust, a mnie szczególnie cieszy to, że znajduje się tu miejsce dla niszowych komedii. Choć troszkę mnie dziwi, czemu "Master of None" nie zdobył większej popularności – pokochali go głównie krytycy, którzy już mu dali kilka prestiżowych nagród i na tym na pewno nie koniec. Publiczność wciąż chyba bardziej woli Aziza Ansariego jako Toma Haverforda z "Parks and Recreation".
Trudno powiedzieć, czemu tak jest – być może po prostu serial nie był wystarczająco promowany, w ogóle się o nim nie mówiło przed premierą, nawet zwiastun pojawił się w ostatniej chwili – niemniej jednak jeśli macie pięć godzin i lubicie współczesne seriale komediowe, zerknijcie na niego koniecznie. "Master of None" to komediowa Biblia trzydziestolatków z dużych miast, którzy mogą odnaleźć tu siebie i swoje lęki, zobaczyć relacje podobne do tych, w jakie sami się angażują, i uzależnionych od social mediów ludzi spędzających wolny czas w modnych knajpach, nie różniących się aż tak od tych z Warszawy czy Krakowa.
Ale na tym nie koniec. Aziz Ansari stworzył nie tylko trafny obraz pokolenia, które nie czuje presji, żeby dorosnąć, ale też opowiedział kilka świetnych historii z własnego życia. O rodzicach imigrantach, którzy wiele poświęcili, żeby zamieszkać w Ameryce. O strachu przed starością. O niezręcznych sytuacjach, które spotykają na przesłuchaniach aktora hinduskiego pochodzenia. O miłości, przyjaźni, o tym, co w życiu ważne, i o totalnych bzdurkach.
Serial jest przesympatyczny – tak jak główny bohater, grany przez Ansariego – inteligentnie napisany, zabawny i na swój sposób świeży, choć Ameryki nie odkrywa. A podziękowanie złożone przez jego twórców podczas gali Critics' Choice Awards, na której "Master of None" został ogłoszony najlepszą serialową komedią, rządzi w internetach do dziś.
.@alanmyang with my favorite line at Critics" Choice: pic.twitter.com/soQaFBkx87
— Aziz Ansari (@azizansari) January 18, 2016
"American Crime"
"American Crime Story" Ryana Murphy'ego z miejsca stało się hitem, a "American Crime" jak było, tak jest serialem niszowym. Do serialu nie było w stanie przyciągnąć masowej widowni ani nazwisko Johna Ridleya – oscarowego scenarzysty "12 Years a Slave" – ani rewelacyjna obsada. Oglądalność w ABC ostatnio już spadła poniżej 4 mln, co woła o pomstę do nieba i nie wróży dobrze na przyszłość.
Wielka szkoda, bo to jedna z najlepszych rzeczy, jakie są pokazywane tej zimy. Pierwszy sezon skupiał się na morderstwie i połączonych z nim niesnaskach rasowych, w drugim mamy gwałt, który był, a może go nie było. Wydarzenie miało miejsce na imprezie w elitarnej prywatnej szkole, w związku z czym serial zagłębia się nie tylko w takie kwestie, jak współczesne rozumienie męskości czy pytanie o to, czy da się zgwałcić faceta, ale też dotyka chociażby problemu związanego z podziałami finansowymi. USA to tylko z pozoru najbardziej egalitarny kraj świata, w rzeczywistości rządzą nim przede wszystkim ci, którzy mają pieniądze. Edukacja nigdzie nie jest droższa niż właśnie tutaj, za studia trzeba płacić, a wcześniej wypada iść do prywatnego liceum, które do studiów przygotuje.
"American Crime" to brutalny, szczery do bólu i niezbyt piękny obraz współczesnej Ameryki. Tak było w pierwszym sezonie, tak jest i teraz. I choć serial mógłby być lepszy – bardziej odkrywczy, bardziej subtelny itp. – warto go oglądać chociażby dla znakomitej obsady. Felicity Huffman, Timothy Hutton czy Regina King są tak samo fantastyczni w obu sezonach, a warto dodać, że grają zupełnie inne postacie. Byłabym przeszczęśliwa, gdyby wszystkie serialowe antologie miały tak wyglądać.
"Archer"
To, że "Archer" – serial o superprzystojnym agencie, kontrolowanym przez mamusię – średnio interesuje czytelników Serialowej, prawdopodobnie jest winą redakcji. Wszyscy go oglądamy, ale chyba nikt nie jest na bieżąco. Ja zatrzymałam się w okolicach 5. sezonu – czyli tego parodiującego "Miami Vice" – i jakoś nie mogę ruszyć dalej. Dobrych seriali jest teraz po prostu za dużo – wystarczy nie obejrzeć kilku odcinków i już jesteśmy do tyłu, a potem coraz bardziej o serialu zapominamy.
Taki los nie powinien jednak spotkać "Archera", bo wśród produkcji animowanych to wciąż perełka. Widzieliście zwiastun siódmego sezonu, który w całości jest parodią czołówki "Magnum"? Niewiele jest kreskówek, które są w stanie coś takiego odpalić. I niewiele jest kreskówek, które są tak inteligentne, niegrzeczne i tak fajnie napisane. "Archer" to najlepsza parodia filmów o Bondzie, jaką można sobie wyobrazić. W znakomitej obsadzie na dodatek.
Archer P.I. Always ready to screw his enemies in private. He's back in business Thurs, March 31 on FX. #ArcherFXhttps://t.co/6ZiHFCzqzt
— Archer (@ArcherFX) February 1, 2016
"Black Mirror"
Jedna z największych brytyjskich perełek z ostatnich lat – opowiadająca o tym, do czego może prowadzić ludzkie zafascynowanie nowymi technologiami – doceniana jest przede wszystkim przez geeków. Blogi zajmujące się nowymi technologiami analizują dokładnie każdy odcinek, ale już na Serialowej pisanie o "Black Mirror" niestety przypomina trochę gadanie do siebie. Nawet "Humans" osiągnęło w zeszłe wakacje większą popularność, prawdopodobnie dlatego, że miało premierę w okresie, kiedy za bardzo nie mieliśmy co oglądać.
Wielka szkoda, że "Black Mirror" pozostaje serialem niszowym, bo przecież już od pierwszego odcinka – w którym brytyjski premier staje przed wyborem: uprawiać seks ze świnią na oczach całej Wielkiej Brytanii, czy pozwolić porywaczom zabić księżniczkę – robi piorunujące wrażenie. Akcja nie dzieje się w dalekiej przyszłości, a w świecie bardzo podobnym do naszego. Tyle że jego bohaterowie mają gadżety lepsze od naszych. Lepsze, mądrzejsze, bardziej ułatwiające życie i zwykle prowadzące do totalnego osamotnienia, destrukcji relacji społecznych, zdziczenia, a bywa że i śmierci.
Dylematy etyczne współczesności i diagnozy dotyczące uzależnienia od nowych technologii, które z roku na rok coraz bardziej nas dotyczą, jeszcze nigdy nie były tak atrakcyjne jak w "Black Mirror". To serial, który jest kwintesencją telewizji zmuszającej do myślenia i pozostawiającej po sobie jakiś ślad.
Do nadrobienia macie w tej chwili zaledwie siedem odcinków – w tym mroczny odcinek świąteczny, w którym zagrał Jon Hamm – ale to nie koniec. Brytyjska produkcja będzie kontynuowana na Netfliksie, który zamówił aż 12 nowych odcinków. Stworzy je Charlie Brooker, autor prawie wszystkich dotychczasowych scenariuszy. Netflix nie zdradza, jak ta kontynuacja będzie wyglądała – czy zachowany zostanie format antologii, czy będą jakieś dłuższe historie – ale czegokolwiek nie wymyślono, warto czekać. Aczkolwiek muszę powiedzieć, że nie wyobrażam sobie oglądania 12 odcinków "Black Mirror" w formie maratonu – jeden odcinek dziennie wystarczy, żeby poczuć się nieswojo.
"Unbreakable Kimmy Schmidt"
Specyficzny styl komediowy Tiny Fey, polegający na bombardowaniu widza żartami – często dość absurdalnymi, zawierającymi popkulturowe referencje itp. – ewidentnie nie ma w Polsce wielu fanów. "30 Rock" nigdy nie było w stanie dogonić popularnością chociażby "Parks and Recreation" – również serialu niszowego, ale nie aż tak – teraz ten sam los spotyka Kimmy Schmidt.
Serial jest bardzo podobny do "30 Rock" jeśli chodzi o same gagi i tempo, w jakim są one rzucane, a przy tym znacznie bardziej odjechany pod względem fabularnym. Ellie Kemper gra kobietę, która spędziła 15 lat w podziemnym bunkrze, więziona przez szalonego pastora/guru, w którego wciela się nie kto inny jak Jon Hamm. Po wydostaniu się na wolność nie przeżywa strasznej traumy, nie ląduje na kozetce, a wręcz przeciwnie – rzuca się korzystać z życia, ile się da.
Zaczyna od przeprowadzki do Nowego Jorku, znajduje pracę, mieszkanie, przyjaciela geja i zaraża wszystkich dookoła swoim nieprawdopodobnym wręcz optymizmem. Drugiego tak kolorowego serialu i drugiej tak zaskakująco pozytywnie nastawionej do świata bohaterki nie znajdziecie chyba nigdzie. "Unbreakable Kimmy Schmidt" potrafi być i lekką komedyjką, i surrealistycznym zlepkiem gagów, i serialem, który wie, kiedy trzeba uderzyć w poważniejsze tony.
Nie da się też nie docenić Jane Krakowski, która gra postać bardzo, ale to bardzo podobną do Jenny z "30 Rock". Serial skierowany jest przede wszystkim do tych widzów, którzy lubią i cenią Tinę Fey, ale powinien też zainteresować tych z nas, którzy szukają na ekranie świeżości, oryginalności i fajnie napisanych bohaterek kobiecych. Jeśli więc korzystacie z Netfliksa i nie bardzo wiecie, co na nim oglądać do powrotu "Daredevila", "Unbreakable Kimmy Schmidt" może stanowić rozwiązanie tego problemu.
"Deutschland 83"
Latem 2015 mieliśmy kilka bardzo udanych debiutów. Oglądaliście masowo "Mr. Robot" i "Narcos", swoją publikę zdobyły także "Humans" czy "UnReal". "Deutschland 83" – niemiecki serial, w którym dzięki telewizji Sundance zakochali się Amerykanie – przeszedł praktycznie bez echa. Zarówno na Serialowej, jak i… w Niemczech.
Trudno powiedzieć, co takiego się stało, niemniej jednak niezmiennie tę produkcję polecam. Nie dość że jest piękna i stylowa, to jeszcze niesamowicie wciąga – zarówno w szpiegowskie gry, jak i dylematy etyczne, którym musi stawić czoła główny bohater. Rzecz się dzieje w 1983 roku, niedługo po tym, jak Ronald Reagan nazwał Związek Radziecki imperium zła. 24-letni Martin (Jonas Nay) jest częścią tego imperium – mieszka w Berlinie Wschodnim, pracuje dla Stasi i za chwilę zostanie wysłany na Zachód, za Żelazną Kurtynę, by szpiegować Amerykanów i ich sojuszników. Jedzie niechętnie, "tylko ten jeden raz", po to by pomóc chorej matce. A potem sprawy się komplikują i chłopak poznaje świat, jakiego jeszcze nie widział, i staje się częścią awantur, jakie mu się nie marzyły.
"Deutschland 83" wiele łączy z "The Americans" – tu też mamy szpiega, który przede wszystkim jest człowiekiem. Zupełnie zwyczajnym chłopakiem, który nie do końca jeszcze wie, czego chce, niewiele w życiu widział i tak po prostu się boi tego, w co się wplątał. Serial działa zarówno jako historia o dojrzewaniu, życiu w podzielonym kraju, jak i historia szpiegowska, i to taka, która trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej chwili. Nie brak tu i nostalgii, i ludzkich emocji zaplątanych w konflikt pomiędzy mocarstwami, i scen lekkich, i takich, które budzą grozę.
Udał się Niemcom ten serial i wielka szkoda, że poza USA mało kto to dostrzegł.
"Halt and Catch Fire"
Oglądając "Halt and Catch Fire", zawsze żałuję, że serialowi jednak troszeczkę brakuje, aby zapukał do pierwszej ligi – świetne wątki dotyczące boomu informatycznego z lat 80. przeplatają się z nie zawsze aż tak udanymi wątkami osobistymi bohaterów – ale i tak go uwielbiam. Jest tu wiele rzeczy, które pamiętam z dzieciństwa: automaty do gier, pierwsze czaty internetowe, wrażenie, że to wielkie białe pudło to przepustka do lepszego świata. Nie brak też muzyki, której w Polsce słuchaliśmy z kilkuletnim opóźnieniem.
"Halt and Catch Fire" trochę przypomina "Mad Men" – i nie chodzi tylko o to, że jest to dramat bardzo mocno związany z czasami, w których się dzieje. Oba seriale łączy to, że umiejętnie budują atmosferę swojej epoki i są najlepsze wtedy, kiedy każą bohaterom żonglować pomiędzy ważnymi wydarzeniami w pracy, a równie trudnymi do ogarnięcia sprawami prywatnymi.
Drugi sezon podobał mi się nawet bardziej niż pierwszy, ponieważ na czele rewolucji związanej z początkami internetu postawiono dwie fantastyczne dziewczyny – ostrą, rockową Cameron i przez lata sprowadzaną do roli kury domowej Donnę. Ich firma na przemian wymiatała i popadała w kłopoty, a pod koniec sezonu zafundowano nam prawdziwe nowe otwarcie.
Nawet jeśli pewne rzeczy można by tutaj poprawić, warto oglądać serial dla niezwykłego klimatu i fantastycznych aktorów. Największą gwiazdą teoretycznie powinien być Lee Pace, ale Mackenzie Davis i Kerry Bishé – ostatnio widziana w "Billions" – bynajmniej mu nie ustępują. Dla wszystkich zainteresowanych nowymi technologiami "Halt and Catch Fire" to jazda obowiązkowa. A i ci z Was, którzy po prostu lubią dobre seriale, zawiedzeni być nie powinni. Mimo pewnych wad jest to jedna z ciekawszych produkcji ostatnich lat.
"Ripper Street"
To, że nie oglądacie "Ripper Street", prawdopodobnie po części jest winą Serialowej (doceniliśmy go trochę zbyt późno), a po części tego, co się z serialem działo. BBC zrezygnowało z niego po dwóch sezonach, potem uratował go Amazon i zamówił aż trzy sezony, ale jakoś o tych sezonach niewiele słychać. Wiecie, że 15 stycznia miała miejsce premiera sezonu o numerze 4? Ja dowiedziałam się dopiero po fakcie, bo nigdzie, dosłownie nigdzie, powrotu "Ripper Street" nie zapowiadano. Nawet zwiastunów nie miałam okazji zobaczyć. Pewnie kiedyś serial powróci do Ale kino+ i wtedy znów sobie o nim przypomnimy.
Tak czy siak oglądać go warto, bo choć nie ma aż tak dobrze poprowadzonych zagadek kryminalnych jak na przykład "Endeavour", nadrabia niezwykłym klimatem. "Ripper Street" to mroczny, stylowy, świetnie zrealizowany – zwłaszcza że budżetu aż tak dużego nie ma – wiktoriański kryminał. Rzecz się dzieje pod koniec XIX wieku w Whitechapel w Londynie, niedługo po tym jak na ulicach miał się pojawić Kuba Rozpruwacz.
Legendarny zbrodniarz ze zrozumiałych względów nie wpada do serialu osobiście, ale za to widzowie poznają barwną paletę zamieszkujących tę dzielnicę postaci – policjantów, prostytutek, biedaków, morderców, właścicieli małych biznesów i innych osób w jakiś sposób związanych z historią tego miejsca. Świetnie napisane są postacie detektywów – jednego gra Jerome Flynn, czyli dobrze nam znany Bronn z "Gry o tron" – a także madam Long Susan (MyAnna Buring), która jest kobietą z klasą i burdelmamą jednocześnie.
Mroczne sprawy przeplatają się z wątkami osobistymi bohaterów, a warto zauważyć, że każdy z nich jest człowiekiem niebanalnym, takim z przeszłością i po przejściach. A klimat jest po prostu nie do podrobienia – takie kryminały potrafią robić tylko Brytyjczycy.
"You're the Worst"
Jesienią to był u nas jeden z najbardziej chwalonych tytułów – i mimo to ogląda go tylko garstka z Was. Trudno powiedzieć, w czym leży problem, bo przecież inteligentna komedia (anty)romantyczna to coś, co w teorii powinno być w stanie zainteresować niemal każdego. W końcu "Jak poznałem waszą matkę" oglądały w Polsce miliony ludzi. Z "You're the Worst" tak nie jest, i w Stanach, i na Serialowej to przede wszystkim ulubiony serial krytyków.
Korzystam więc z okazji, żeby go polecić raz jeszcze, zwłaszcza że w drugim sezonie przeszedł sam siebie. Pierwszy sezon skupiał się głównie na zabawie odwróconymi schematami z komedii romantycznych – poznaliśmy dwójkę cyników i związkofobów, Jimmy'ego i Gretchen, którzy zakochiwali się w sobie coraz bardziej i bardziej, a jednocześnie robili, co mogli, aby udowodnić sobie, że to nie tak. Oni wcale nie są nudnymi ludźmi, żyjącymi w nudnym związku i spędzającymi ze sobą nudne wieczory.
W drugim sezonie zmieniło się bardzo wiele. Owszem, serial pozostał niezłym komentarzem na temat współczesnych związków – czy też tego, jak niektórzy z nas przed związkami uciekają – ale przede wszystkim postawił na pogłębienie bohaterów i nie omieszkał zaprezentować nam trudnej prawdy o nich. Właściwie wszyscy okazali się bardziej skomplikowani niż wyglądali, ale większość sezonu należała do Gretchen i jej depresji. Tak mądrze o tej chorobie – która wciąż jeszcze bywa uważana za fanaberię, choć mamy XXI wiek – dawno nikt na małym ekranie nie opowiadał. A już na pewno nie w serialu komediowym.
I właśnie dlatego warto zerknąć na "You're the Worst". To tylko z pozoru komedia o dwójce niezbyt sympatycznych przedstawicieli współczesnego pokolenia dwudziesto/trzydziestolatków. W rzeczywistości serial ma o wiele więcej warstw, a śledzenie, jak staje się coraz lepszy i lepszy, to czysta przyjemność.
"Mozart in the Jungle"
Kiedy serial Amazona dostał w styczniu dwa Złote Globy, zapanowało spore zdziwienie. Zewsząd padały pytania, co to takiego, i nieśmiałe zastrzeżenia typu "Nie widziałem, ale czy aby na pewno jest to tak dobre, że powinno wygrać z (tu wstaw swoją ulubioną komedię)?". Odpowiedź brzmi: tak, jest to tak dobre.
"Mozart in the Jungle" to jedna z najbardziej wdzięcznych i bezpretensjonalnych produkcji, jakie teraz są emitowane. Gael García Bernal wypada wyśmienicie w roli Rodriga De Souzy, ekscentrycznego dyrygenta z Meksyku, który przyjechał do Nowego Jorku, żeby wnieść trochę świeżości do tamtejszej orkiestry. Serial zgrabnie porusza się pomiędzy kulturą wysoką a popkulturą, pozostając blisko ludzi, a jednocześnie nie zapominając o odrobinie edukacji z muzyki poważnej, która większości widzów się przyda.
Mimo że opowiada o elitarnym światku muzyków klasycznych, gdzie panuje ogromna konkurencja, bohaterów nie da się nie lubić, a przy tym warto docenić to, jak ich napisano. Każdy tu jest jakiś, każdy ma charakter i osobowość. Nawet wątek miłosny wypada świeżo, bo pojawia się jedynie w tle i nikomu nie spędza snu z powiek.
"Mozart in the Jungle" na razie liczy dwa sezony – czyli dwa dni oglądania, bo serial wciąga tak, że nie sposób poprzestać na jednym czy dwóch odcinkach – ale już zamówiono trzeci.
"Penny Dreadful"
Podczas TCA Press Tour w styczniu szefowie telewizji Showtime powiedzieli szczerze, że nie wiedzą, ile jeszcze powstanie sezonów "Penny Dreadful" i czy trzeci nie będzie ostatni. Serial, który od początku do końca jest wizją jednego scenarzysty – Johna Logana – ma poważny problem z oglądalnością. Nie jest to zresztą jego jedyny problem – recenzje są pozytywne, ale nie aż tak, Eva Green gra genialnie i wygląda jak chodzące dzieło sztuki, ale nominacji do nagród nie dostaje. Wydaje się, że "Penny Dreadful" cały czas po prostu brakuje tej odrobiny "czegoś", co jest potrzebne, aby mogło wskoczyć do pierwszej ligi.
I tak już raczej pozostanie. Serial jest specyficzny – miłośników typowych horrorów zawiódł, bo stawia raczej na budowanie atmosfery i rozwój postaci niż typowe straszenie. Z kolei ci, którzy być może chcieliby go oglądać dla wiktoriańskiego klimatu, feminizmu w pięknej oprawie czy wszystkich tych momentów, kiedy bohaterowie prowadzą elokwentne rozmowy, niekoniecznie lubią horrory. Kółko się zamyka, oglądalność nie rośnie.
Niemniej jednak mamy tu do czynienia z opowieścią niezwykłą pod każdym względem. Logan inteligentnie połączył ze sobą wiele strasznych historii, zbudował atmosferę, jakiej wiele seriali może pozazdrościć, zebrał wyśmienitą obsadę i całkiem zgrabnie uwspółcześnił to wszystko, każąc bohaterom wyjść poza ramy XIX-wiecznych zachowań i konwenansów. Wizualnie i muzycznie to prawdziwe dzieło sztuki, dialogi nie mogłyby być lepiej napisane, a bohaterowie bardziej skomplikowani. Wyraźnie jednak widownia oczekiwała czegoś innego – mniej poetyzowania, więcej straszenia? – stąd zapewne problemy z oglądalnością. "Penny Dreadful" to niestety serial niszowy, choć w teorii ma wszystko, czego trzeba, by stać się wielkim hitem.
"The Comeback"
Valerie Cherish zdecydowanie nie ma w życiu szczęścia. Publika jej nie doceniła w 2005 roku, a kiedy powróciła dziewięć lat później, okazało się, że widownia HBO wciąż nie jest gotowa na taką komedię. Drugi sezon "The Comeback" miał oglądalność oscylującą w granicach 0,2 mln – i nie mówię tu o Polsce, tylko o Stanach Zjednoczonych. Mimo to zdecydowano się na zamówienie trzeciego.
I fajnie by było, gdyby oglądalność choć trochę wzrosła, choćby dlatego, że Lisa Kudrow zasługuje na to, aby ją oglądać. Jako aktorka, która nie przestaje walczyć, choć jej kariera nie potoczyła się jak powinna, daje z siebie wszystko i zasługuje na wszelkie nagrody tego świata. "The Comeback" to wyśmienita satyra na bagno zwane show businessem, które zupełnie zwyczajne jednostki ludzkie potrafi wciągnąć i zamienić w odrażające kreatury.
Serial bezlitośnie obnaża kulisy tworzenia programów typu reality show i ostro kpi z przemysłu rozrywkowego, nie oszczędzając ani producentów, ani widzów, ani wszelkiego rodzaju gwiazd i gwiazdeczek. To i kawał brutalnej prawdy o Hollywood, i gorzka historia kobiety, która całe życie walczy jak szalona, żeby tylko być częścią tego towarzystwa, i po prostu dobrze napisana komedia z wybitną rolą Lisy Kudrow. Warto zobaczyć.
"Pozostawieni"
Ten przypadek jest ciekawy. Serial na długo przed premierą zapowiadał się na hit, bo i atrakcyjna tematyka, i Damon Lindelof, i książka, która osiągnęła pewien rozgłos. Pierwszy sezon miał przyzwoitą oglądalność, ale zewsząd było słychać narzekania publiczności, że nuda, nic się nie dzieje i emocji brak. Krytycy też byli dość powściągliwi w swoich pochwałach.
Drugi sezon okazał się wyśmienity od początku do końca i mimo to mało kto go oglądał. W amerykańskim HBO widownia spadła ponad dwukrotnie, do ok. 0,6 mln na odcinek. Dokładnie to samo stało się na Serialowej – latem 2014 roku serial popularnością dorównywał "Detektywowi", jesienią 2015 roku oglądała go garstka czytelników i troje redaktorów, zachwyconych tym, jaka przemiana tu zaszła. Ale mimo że chwaliliśmy "Pozostawionych" co tydzień i każdy odcinek był w hitach tygodnia, uparliście się, żeby serialu nie oglądać.
I choć na tle pozostałej dwunastki z tej listy "Pozostawieni" są zdecydowanie najbardziej popularni, ten zaskakujący spadek – czemu nie spadło w trakcie pierwszego sezonu, tylko teraz, kiedy serial dołączył do pierwszej ligi!? – boli i to bardzo. HBO zamówiło 3. sezon, ale będzie on już ostatni. Wszystko dlatego, że nawet kablówki nie mogą sobie pozwolić na produkowanie drogich seriali dla małej grupki widzów.
Do teraz nie potrafię pojąć tego spadku, ale jeśli widzieliście pierwszy sezon i nie macie ochoty na drugi, uważam, że powinniście zmienić zdanie. To było dziesięć godzin telewizyjnej rozrywki w najlepszym wydaniu. A odcinek "International Assassin", w którym zakochali się nie tylko dawni fani "Lost", był jedną z najlepszych rzeczy, jakie widzieliśmy w zeszłym roku.