"Outsiders" (1×01): Rodzina przestępcza
Marta Wawrzyn
30 stycznia 2016, 20:03
Trochę "Justified", trochę "Synowie Anarchii", a trochę żaden z powyższych. Historia specyficznej rodziny, która żyje po swojemu, nie przejmując się obowiązującym prawem i zasadami moralnymi, ma potencjał, by stać się jednym z ciekawszych seriali tej zimy. Ale czy go wykorzysta?
Trochę "Justified", trochę "Synowie Anarchii", a trochę żaden z powyższych. Historia specyficznej rodziny, która żyje po swojemu, nie przejmując się obowiązującym prawem i zasadami moralnymi, ma potencjał, by stać się jednym z ciekawszych seriali tej zimy. Ale czy go wykorzysta?
"Outsiders" stworzyła WGN America, telewizja, której zawdzięczamy Salem i przede wszystkim "Manhattan". I to już wystarczy, żeby zainteresować się serialem – jeśli ktoś ma świeże pomysły, to właśnie takie małe stacje kablowe, które nie mają wiele do stracenia. Nie mają też co prawda szalonych budżetów – co widać w ich serialach – ale przecież kiedy AMC rozpoczynało przygodę z "Mad Men", wyglądało to podobnie. Dlatego ja z ciekawością spoglądam na wszystkie nowe projekty WGN, wypatrując tam czegoś, co gdzie indziej nie miałoby racji bytu.
I choć nie wydaje mi się, żeby to właśnie "Outsiders" miało stanowić jakiś wielki przełom, muszę przyznać, że serial ma w sobie jakiś surowy urok. Opowiadana jest tutaj historia klanu Farrellów – rodziny niezwykłej, bo żyjącej na wielkiej górze, po swojemu, bez zaprzątania sobie głowy obowiązującym w Ameryce prawem, zasadami obowiązującymi w cywilizowanym społeczeństwie czy też pieniędzmi. Jedną z ciekawszych scen w pilocie jest ta, w której Farrellowie udają się na zakupy – wjeżdżają jak gdyby nigdy nic do sklepu, biorą co trzeba z półek i wyjeżdżają, za nic nie płacąc. Lokalni stróże prawa nie interweniują. Od lat są bezradni wobec takich zachowań.
Kiedy pojawia się zarządzenie o wysiedleniu tych ludzi i zagospodarowaniu zamieszkiwanej przez nich góry – to Kentucky, więc lokalne władze planują inwestować w górnictwo – zastępca szeryfa (Thomas Wright) zauważa, że nie będzie to proste. Farrellowie nie potrafią czytać ani pisać, nie mają swoich przedstawicieli w radzie miasta, ale za to są dziećmi lasu, w którym żyją. Zdobycie tej góry możliwe byłoby chyba tylko z pomocą armii.
Przyznam, że kiedy po raz pierwszy czytałam o serialu, miałam skojarzenie z Mags Bennett z "Justified" i jej rodziną. I choć nie było ono całkiem nietrafione, bohaterowie "Outsiders" są jednak inni. Przede wszystkim jest ich spora gromada, mają swoje prawa i obyczaje, a ich społecznością rządzi iście średniowieczna przemoc. Są też bardziej odizolowani od świata zewnętrznego, niż jacykolwiek bohaterowie, z którymi chciałoby się ich porównać. Co czyni ich niebezpiecznym przeciwnikiem – nie znają innego życia, nie mają najlepszych doświadczeń w kontaktach ze światem zewnętrznym i choćby z tego powodu bronić będą tego, co mają, do ostatniej kropli krwi.
Głową klanu jest Lady Ray (Phyllis Somerville), starsza pani, która za chwilę będzie musiała ustąpić. Na jej następcę od lat szykowany był – i szykował się – Big Foster (David Morse). Ale zyskuje on rywala w postaci Asy Farrella (Joe Anderson), odszczepieńca, który po dekadzie spędzonej na zewnątrz postanowił wrócić do domu. Sposób, w jaki go za tę "zdradę" potraktowano, najlepiej pokazuje bezwzględność świata, w którym żyją ci outsiderzy. A także skalę trudności zadania, które zostało postawione przed lokalnym biurem szeryfa.
Mieszkańcy miasteczka u podnóża góry uważają już chyba Farrellów za stały punkt krajobrazu. Sprzedawczyni w sklepie nie dziwi się specjalnie, kiedy przyjeżdżają na darmowe zakupy. Nastolatkom marzy się, żeby spróbować ich wina – mocnego jak diabli i bardzo zdradliwego, jak się okazuje. W barze podejrzliwie patrzą na jednego z młodszych członków klanu, kiedy ten chce cokolwiek zamówić. Itp., itd. Dwa różne światy, starające się nie przeszkadzać sobie nawzajem i tolerujące się na tyle, na ile to możliwe. Sytuacja na tyle specyficzna, że serial – mimo pewnych podobieństw czy to do "Justified", czy to do "Synów Anarchii" – od razu wydaje się czymś wyjątkowym.
I na pewno nie można mu odmówić specyficznego, chropowatego uroku, zaś na Davida Morse'a – który dotąd kojarzył mi się z zupełnie innymi bohaterami, jak skromny policjant z "Treme" – można patrzeć i patrzeć, taki w niego wstąpił ogień w tej roli. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że trochę tu brakuje do dzieła wybitnego. Za dużo tu śmiertelnej powagi, za mało lekkości i dystansu. Dialogi nie zachwycają jak w "Justified", a główni bohaterowie nie wydają się na pierwszy rzut oka tak wyraziści jak choćby ci z "Synów Anarchii". Właściwie tylko Big Foster ma tu ogromną charyzmę, cała reszta pozostaje w jego cieniu.
Nie wszystko też wydaje się tu wiarygodne – OK, mamy do czynienia z dość dużym klanem, który mieszka na tej samej górze od dwóch dekad, ale czy naprawdę Stany Zjednoczone nie miałyby środków, aby sobie z czymś takim poradzić? Tacy Farrellowie to chyba pestka w porównaniu z armią Saddama Hussajna, nawet jeśli wziąć pod uwagę pewne niuanse. Tylko za to, co się wydarzyło w pilocie, Big Foster powinien iść do więzienia na lata, a jeśli istnieje jakiś kraj, który potrafi zadbać, aby przestępca wylądował za kratkami, to jest nim właśnie USA.
Bezsilność służb mundurowych wobec grupki niepiśmiennych, niedomytych brodaczy, którzy nie mają za sobą wojskowego treningu, wydaje mi się lekko komiczna. A jednak "Outsiders" serwuje to – i wszystko inne – całkowicie na serio. To niby nic takiego, brak realizmu dotyczy wielu seriali, w tym również tych dobrych, ale jednak kontrast pomiędzy ewidentnymi bzdurami a śmiertelną powagą, z jaką się je opowiada, wydaje mi się tu większy niż gdzie indziej.
Brakuje też jakiegokolwiek powodu, aby lubić tych bohaterów, którzy tak się uparli, żeby żyć po swojemu. To nie są Indianie, których Amerykanie wyrżnęli bądź pozamykali w rezerwatach, za nic mając ich bogatą tradycję. To po prostu grupka ludzi, którzy nie wysyłają dzieci do szkół, nie pracują, kradną jedzenie ze sklepów i wmawiają sobie, że są lepsi niż świat zewnętrzny. Nie czuję do nich sympatii – jaką z miejsca poczułam chociażby do Bennettów – nie widzę w nich skomplikowanych antybohaterów, a happy endem wydaje mi się tutaj sytuacja, w której wszyscy zostaną poddani procesowi socjalizacji. Okrucieństwo? Właściciel sklepu okradzionego na tysiąc dolarów też pewnie nie dostrzega w Farrellach niczego romantycznego.
Krótko mówiąc, mimo że nie potrafię odmówić serialowi pewnych zalet – jak wyjątkowy pomysł na siebie, unikalny klimat czy wyśmienity David Morse – na razie raczej nie polubię się z "Outsiders". Pierwsza godzina wydała mi się raczej zastanawiająca niż angażująca i choć produkcja na pewno ma potencjał, by stać się jednym z ciekawszych tytułów tej zimy serialowej, zdziwię się, jeśli wykorzysta go w pełni. Za dużo w tym pilocie fałszywych nut, żebym miała obdarzyć serial pełnym zaufaniem już na tym etapie.
Ale jeśli zawsze marzyło Wam się połączenie "Justified" i "Synów Anarchii", może jeszcze z lekką nutką "Banshee", zdecydowanie powinniście sprawdzić "Outsiders".