"House of Cards. Ostatnie rozdanie" – recenzja
Marta Wawrzyn
4 lutego 2016, 12:32
2 lutego nakładem Wydawnictwa Znak ukazała się książka Michaela Dobbsa "House of Cards. Ostatnie rozdanie", czyli ostatnia już część opowieści o przesiąkniętym cynizmem polityku, który przez lata rozgrywał przeciwników jak dzieci. Ale czy wygra z Bogiem i historią?
2 lutego nakładem Wydawnictwa Znak ukazała się książka Michaela Dobbsa "House of Cards. Ostatnie rozdanie", czyli ostatnia już część opowieści o przesiąkniętym cynizmem polityku, który przez lata rozgrywał przeciwników jak dzieci. Ale czy wygra z Bogiem i historią?
Jeśli nudzi Was przemieniający się w telenowelę serial Netfliksa z Kevinem Spaceyem, jest na to rada. Brytyjski oryginał, a także cykl trzech powieści Michaela Dobbsa, na bazie których powstały oba seriale. W przeciwieństwie do amerykańskiego "House of Cards" tutaj mamy do czynienia z historią zamkniętą, dość zwięzłą i przemyślaną od początku do końca. Polityk o inicjałach F.U., który narodził się z "fochów i rozżaleń" autora książek, niegdyś doradcy Margaret Thatcher, ma określoną rolę do odegrania i nie zostaje na scenie dłużej niż powinien – ani w serialu BBC, ani w książkach.
W powieści "House of Cards. Ostatnie rozdanie" spotykamy Francisa Urquharta już jako doświadczonego premiera, który rozegrał wszystkich i wykorzystał demokratyczne mechanizmy, by zagarniać dla siebie coraz więcej i więcej. Za chwilę będzie rządził krajem dłużej niż Margaret Thatcher, osłabieni przeciwnicy zdają się nie stanowić zagrożenia, jedynym jego zmartwieniem jest dorobek, jaki pozostawi po sobie.
Francis Urquhart w polityce osiągnął już wszystko, więc zapragnął nieśmiertelności. Życia wiecznego na kartach historii. A jednocześnie boi się szalenie starości, życia na emeryturze, perspektywy przemiany z największego aktora swojej epoki w bezzębnego staruszka, którego nikt nie traktuje poważnie. Politycznego giganta, z którym przez dekadę nikt nie był w stanie wygrać, zaczyna pokonywać wiek.
Wiek i wydarzenia sprzed lat, które powracają przy okazji negocjowania porozumienia pokojowego na Cyprze. Wyspa na Morzu Śródziemnym miała dla Wielkiej Brytanii na tyle strategiczne znaczenie, że kraj ten wmieszał się w kilka niepotrzebnych awantur grecko-tureckich. W jednej z nich Francis uczestniczył jako młody oficer brytyjskiej armii, drugą przyszło mu kierować na starość. Premier traktuje negocjacje pokojowe na Cyprze bardzo osobiście, licząc na to, że pokój na wyspie zapewni mu pomniki i miejsce w historii.
W "Ostatnim rozdaniu" trochę mniej jest politycznych gierek i brytyjskiej polityki wewnętrznej w szekspirowskim wydaniu, a trochę więcej spraw międzynarodowych. I okazuje się, że tutaj też F.U. kieruje się starą rzymską zasadą "dziel i rządź", nie przejmując się ani tym, co Unia Europejska pomyśli – niektóre jego zachowania zdecydowanie spodobałyby się dzisiejszym polskim eurosceptykom – ani ewentualnym oporem ze strony własnych ministrów czy nawet generałów brytyjskiej armii. Państwo to on – jeszcze nigdy nie było tego czuć tak bardzo jak teraz.
Michael Dobbs porzucił drobiazgowe opisywanie kulisów gierek na szczycie władzy – co wychodziło mu znakomicie w dwóch poprzednich tomach – skupiając się na szerszej perspektywie. Na spuściźnie, na pomniku, na tym, że za chwilę kurtyna opadnie i zmienią się aktorzy. Rozgrywkom w stylu tych, które w poprzednich częściach zajmowały wiele rozdziałów, tutaj poświęca się zaledwie parę akapitów – Urquhart z łatwością radzi sobie z mediami, sondażami, niesfornymi ministrami… przynajmniej do czasu. Liczy się co innego – ten ostatni akt ma być mocny, zapadający w pamięć.
Tego, jak skończył polityk zaczytany w "Juliuszu Cezarze", oczywiście Wam nie zdradzę. Dość powiedzieć, że sir Dobbs stworzył zakończenie idealne, którego amerykański serial nie pobije, czegokolwiek by nie zrobił. Zakończenie do głębi szekspirowskie, bo nie jest tajemnicą, czyimi dziełami inspirował się autor "House of Cards" i skąd wzięła się teatralność działań F.U.
Czytając "Ostatnie rozdanie" dwadzieścia lat po jego wydaniu, nieraz można poczuć się zaskoczonym, jakie to aktualne. Nie zmieniła się ani polityka wewnętrzna, ani międzynarodowa, to wciąż te same gierki, te same zwyczaje, te same brudne mechanizmy. I choć trudno jest wskazać w jakiejkolwiek demokracji polityka tak podłego, cynicznego i bezwzględnego jak Francis, nie ulega wątpliwości, że "House of Cards" zawiera w sobie wiele prawdy o naturze ludzkiej, skażonej dążeniem do nieograniczonej władzy.
Zarówno czytając, jak i oglądając "House of Cards", przechodzimy wraz z głównym bohaterem swego rodzaju ewolucję. W pierwszym tomie to przede wszystkim inteligentny gracz, rozgrywający wszystkich z wirtuozerią godną lepszej sprawy. Antybohater, do którego na początku czuje się sporo sympatii i który wciąga czytelnika/widza w swoje plany, zwracając się do niego bezpośrednio. W drugim mamy już prawdziwego potwora, który nie cofnie się przed niczym, prując do przodu niczym dobrze naoliwiona maszyna. W trzecim to starzec, który nie czuje skruchy, choć wie, że za chwilę stanie przed Bogiem i historią. Wszystko to razem składa się na niezwykle spójny, przemyślany od początku do końca obraz spustoszenia, jaki w człowieku czyni polityka. "House of Cards" to długaśna lista zbrodni, którym towarzyszy cały czas pytanie, czy aby na pewno warto.
To szekspirowska tragedia w nowoczesnym wydaniu, opowiedziana językiem bliskim popkulturze. Bohaterami Dobbsa targają dokładnie te same namiętności co postaciami z XVI-wiecznych sztuk, tylko sceneria i aktorzy się zmienili. Mamy autobusy wyborcze, wiece, media – wszystko to, co ma podtrzymywać iluzję, że głos narodu ma znaczenie. Dobss brutalnie ukazuje sporo prawdy o cyrku, w który zamieniła się współczesna polityka, i o wpływie opinii pojedynczego człowieka na bieg wydarzeń. To inteligentna wiwisekcja polityki – owszem, przerysowana do granic, rozbuchana i mało realistyczna, gdybyśmy chcieli zabrać się za analizę szczegółów z lupą w ręku, ale też bezlitośnie odsłaniająca kilka uniwersalnych prawd.
Dokładnie tak jak bohaterami Szekspira, politycznymi szczurami Dobbsa targają wielkie namiętności, zazwyczaj prędzej czy później doprowadzając ich do zguby. Inspirację widać bardzo wyraźnie i to właśnie uważam za jedną z największych zalet oryginalnego "House of Cards". Zamiast więc narzekać, że w amerykańskim serialu intryga się rozmyła i za chwilę Frank Underwood będzie walczył o pietruszkę, sięgnijcie po książki, które od ponad dwudziestu lat zachwycają i wciągają z tą samą siłą.
Choć historia Francisa Urquharta ma swoje słabości, dzięki mocnemu zakończeniu zarówno książki Michaela Dobbsa, jak i brytyjski serial pozostawiają po sobie ogromne wrażenie. Polityk o inicjałach F.U. doczekał się swojego pomnika.
"House of Cards. Ostatnie rozdanie" od 2 lutego możecie kupić w księgarniach – albo wygrać w naszym konkursie, który trwa jeszcze dwa tygodnie.