"Sherlock i upiorna panna młoda": Noworoczne strachy i mary
Bartosz Wieremiej
3 stycznia 2016, 21:03
"Sherlock i upiorna panna młoda" miał w zasadzie wszystkie te cechy, jakie powinien mieć świetny odcinek. Zobaczyliśmy także wiktoriański Londyn w pięknym wydaniu i ciekawe warianty naszych ulubionych bohaterów. Niestety jednak nie wszystko w tych 90 minutach tak do końca się udało. Spoilery.
"Sherlock i upiorna panna młoda" miał w zasadzie wszystkie te cechy, jakie powinien mieć świetny odcinek. Zobaczyliśmy także wiktoriański Londyn w pięknym wydaniu i ciekawe warianty naszych ulubionych bohaterów. Niestety jednak nie wszystko w tych 90 minutach tak do końca się udało. Spoilery.
Tak bywa z eksperymentami, a to spotkanie z "Sherlockiem" chyba trzeba uznać właśnie za eksperyment. Jasne, mimo wszystko udany i poniekąd przygotowywany od bardzo dawna – choćby dwa lata temu wędrowaliśmy po pałacu pamięci Charlesa Augustusa Magnussena. Jednak momentami można było ten odcinek odebrać nie tyle jako zabawę z widzami, ile kosztem widzów i ich oczekiwań. Zanim jednak to tym, to nie można nie wspomnieć o zwyczajnie cudownej czołówce wiktoriańskiego "Sherlocka". Mógłbym napisać, że jest to najciekawsze intro tego roku, ale ponieważ mamy raptem 3 stycznia, zbyt wiele by to nie znaczyło.
Wiktoriański Londyn w "Upiornej pannie młodej" od początku zachwyca. Miasto jest zatłoczone, gwarne i zamglone. Otrzymujemy takie smaczki, jak nowy wariant poznania się naszych bohaterów czy ponowne rozterki nad tym, co właściwie porabia pani Watson (Amanda Abbington), kiedy nie ma jej w domu. Sprawa, z jaką początkowo mierzą się nasi bohaterowie, to zagadka Emilii Ricoletti (Natasha O'Keeffe). Żony ubranej w suknię ślubną, która wpierw strzela do ludzi z balkonu, potem popełnia samobójstwo, a następnie zabija swojego męża. Kolejność nieprzypadkowa.
Kiedy już śledztwo nabrało tempa, nie zabrakło bardzo przyjemnego straszenia i ciekawych spotkań. Sherlock (Benedict Cumberbatch) co najmniej raz się zachwycił, a Watson (Martin Freeman) dzielnie (z)nosił nowy wąs i dorobił się całkiem wygadanej służącej. Zarost zagościł też na twarzy Molly Hooper (Louise Brealey), Lestrade (Rupert Graves) zainwestował swój czas w wyhodowanie potężnych bokobrodów, a Mycroft Holmes (Mark Gatiss) postanowił umrzeć z przejedzenia. Zanim jednak zagadka licznych morderstw dokonanych przez gnijącą (już nie) pannę młodą została rozwiązana, na naszych oczach wszystko zaczęło się zmieniać, rozpadać, a z narkotykowego snu wyłonił się sam Moriarty (Andrew Scott).
To jest więc ta chwila, w której złudzenia, a także częściowo oczekiwania zostały rozwiane. Czar prysł i bardzo szybko zobaczyliśmy czasy współczesne bezpośrednio po finale 3. serii. Uświadomiono nam również, że ostatnia godzina rozgrywała się wewnątrz głowy nafaszerowanego prochami młodszego z Holmesów. Wszystko po to, aby zrozumieć, czy i jak to możliwe, że Moriarty wrócił. Dość brutalne.
Niemniej niezależnie od tego zwrotu akcji, na każdym etapie tego odcinka dostarczono nam wspaniałych momentów. Podobało mi się, z jaką uwagą udało się przełożyć wszystkie charakterystyczne detale, elementy wizualne na koniec XIX wieku – telegramy zastępujące SMS-y itp. Konfrontacje Holmesa z Moriartym wypadły świetnie, a zarówno Cumberbatch, jak i Scott byli w tych minutach bardzo, bardzo dobrzy. Doczekaliśmy się też wreszcie prawdziwej sceny nad wodospadem. Z kolei kilka krótkich wymian zdań z Mary – tak Johna, jak i Mycrofta – mogło skończyć się wybuchami śmiechu. Wiktoriański dr Watson miał zresztą wspaniałą komediową scenę, w której w pełni pokazał, w jakim stopniu opanował język migowy.
Nie był to jednak odcinek bez wad i problemów. Mnóstwo rzeczy postanowiono wytłumaczyć, co o ile jest zrozumiałe w "Sherlocku", to jednak doprowadziło do sytuacji, w której bez końca słuchaliśmy np. pogadanek o złych narkotykach. Tak, w odcinku, którego większość to właśnie narkotykowy sen. Trafiła się także niefortunna scena, w trakcie której mężczyzna począł tłumaczyć, co kobiety miały na myśli. W podziemiach. Otoczony przez członkinie kultu, którego jedną z aktywności było mordowanie mężczyzn. Niby jest w tym odrobina absurdu, ale chwała za Moriarty'ego w sukni ślubnej. Z drugiej strony mogę się założyć, iż znajdzie się ktoś, kto zapamięta jedynie, że to wszystko wina tych okropnych, krwiożerczych feministek.
Równocześnie niestety sama współczesność wypadła blado, a wiktoriańska wizja przygód Sherlocka była tak dopracowana, że aż nie dało się ukryć tej różnicy. Niestety jest to raczej przykre odczucie, ponieważ i tak ostatecznie przeszłość okazała się jedynie środkiem do celu. Teraźniejszość z kolei wypadła jak zwykły prolog. Trailer, na którego ciąg dalszy przyjdzie nam jeszcze poczekać. Szkoda wysiłku, jaki włożono w wykreowanie wizji, którą później odrzucono. Wciąż nie wiem, czy nie wolałbym, abyśmy po prostu się tam zatrzymali.
Finalnie jednak, jeśli wziąć wszystko pod uwagę, powrót "Sherlocka" wypadł całkiem okazale. Oczywiście można się przyczepić jeszcze do kilku rzeczy, ale trudno pominąć, że całość oglądało się po prostu dobrze. Co więcej, świetnie było zobaczyć na ekranie tych bohaterów, aktorów i nawet przez moment z zastanowić nad kolejną zagadką. Nawet jeśli w połowie okazało się, że praktycznie wszystko jest snem.