Dramaty: 21 najlepszych odcinków 2015 roku
Redakcja
3 stycznia 2016, 16:03
"Fargo" – sezon 2, odcinek 9 ("The Castle")
Mateusz Piesowicz: Trudny to był wybór, bo wśród najlepszych odcinków roku mógłbym umieścić praktycznie całe "Fargo" i dałoby się to wytłumaczyć. Jednak zasady to zasady, więc ograniczając się do jednego, trzeba wskazać na "The Castle" – masakra i UFO zobowiązują. A to tylko dwa z elementów, które uczyniły ten odcinek doskonałym. Zaczynając od baśniowego wstępu w wykonaniu Martina Freemana, który perfekcyjnie ustawił sposób patrzenia na ekranowe wydarzenia, a kończąc na masakrze w Sioux Falls, byliśmy świadkami czegoś pięknego, niezwykłego i przemyślanego w najdrobniejszych szczegółach.
Idealnie wyważono tu środek ciężkości między efektownymi scenami krwawej masakry, a tymi mniejszymi, który w subtelny sposób dodawały emocji do kipiącego już od ich nadmiaru odcinka. Było wzruszenie, było przerażenie, był śmiech – "Fargo" grało nami w dowolny sposób, a my musieliśmy się temu poddać, by potem móc zostać wykiwanym. Ale jeśli pogrywa się mną w takim stylu, to ja naprawdę nie mam nic przeciwko.
"Homeland" – sezon 5, odcinek 11 ("Our Man in Damascus")
Marta Wawrzyn: Najbardziej chyba dynamiczny i zaskakujący odcinek 5. sezonu "Homeland". Przede wszystkim swoją bezwzględnością zaskoczyła mnie Allison, świetne momenty miała też Laura, która próbowała szantażować agentów dwóch państw, a do tego życie tysięcy mieszkańców Berlina zawisło na włosku, kiedy terroryści ruszyli na dworzec, zaś służby specjalne wysłane zostały na lotnisko. Nie zabrakło też mocnego momentu z Quinnem, którego w tym właśnie odcinku próbowano obudzić.
Mateusz Madejski: Pewnie nie był to najlepszy sezon "Homeland", ale z całą pewnością najbardziej równy. Po prostu nie było kiepskich odcinków, przy których starzy fani musieliby być zażenowani. Najlepszy był odcinek nr 11, choć sporo było dobrych. Na najciekawszą postać wyrosła Allison, która w tym odcinku zaskoczyła chyba wszystkich. No i w świetny sposób zostały pokazane rosyjskie służby, które nie cofną się przed niczym, by dopiec Zachodowi.
Cały odcinek, podobnie jak sezon, poszedł bardzo w kierunku politycznego dramatu. I bardzo dobrze – bo choroba Carrie była zawsze ciekawym "dodatkiem" do fabuły, ale gdy wysuwała się na pierwszy plan, "Homeland" zawsze było bliskie "przeskoczenia rekina".
"Mad Men" – sezon 7, odcinek 12 ("Lost Horizon")
Mateusz Piesowicz: Symboliczny i dosłowny koniec epoki został obwieszczony za sprawą wielkiej wyprowadzki z biura Sterling Cooper & Partners, która dla większości bohaterów okazała się czymś innym, niż oczekiwali. Joan stwierdziła, że dalsza walka nie ma sensu, Peggy owszem, zamierza ją kontynuować, ale najpierw musiała wykonać jeszcze ostatnie okrążenie na wrotkach przez puste biuro. Ta scena, z przygrywającym na organach Rogerem, była wręcz zadziwiająca. Niezwykła, a jednocześnie tak pasująca do tego wszystkiego, co stało się z bohaterami, że odebrałem ją jako coś najnormalniejszego na świecie. Przyjęcie się skończyło, wszyscy goście już wyszli, został tylko podstarzały muzyk i kołysząca się w transie dziewczyna. W tym transie pozostali też widzowie, udający się wraz z Donem w jego wielką odyseję.
Choć nie był to finał serialu, to jednak wszystko tu zagrało tak perfekcyjnie, że właściwie moglibyśmy się pożegnać już w tamtej chwili. Najprawdziwsze dzieło sztuki.
Marta Wawrzyn: Finał "Mad Men" był świetny, ale kiedy przyszło do wyborów najlepszych odcinków roku, wszyscy zgodnie krzyknęliśmy, że "Lost Horizon". Czyli odcinek, w którym zobaczyliśmy, jak dosłownie wszyściuteńko, co główni bohaterowie serialu budowali przez lata, rozpadło się w drobny mak, zaś oni sami pogubili się w zupełnie dla nich obcym korporacyjnym świecie.
Czystą perfekcją był przede wszystkim wątek Dona, który tak po prostu bez słowa wyszedł ze swojego nowego biura w środku spotkania, wsiadł do swojego wspaniałego cadillaca i tyle go widzieli. Jego podróż w nieznane przy dźwiękach "Space Oddity" to czysta magia pod każdym względem, którą można się zachwycać, nawet jak już się zna zakończenie.
Zaś wspólna scena Peggy i Rogera to madmenowa dekadencja w najlepszym wydaniu, po której jedyne, do można zrobić, to obudzić się i wmaszerować do nowej pracy i nowego życia z podniesioną głową i japońską pornografią pod pachą. Ten odcinek to prawdziwa poezja, wypełniona scenami, które były idealne pod każdym względem i które pamiętam, tak jakbym je oglądała wczoraj, a nie siedem miesięcy temu.
"Pozostawieni" – sezon 2, odcinek 8 ("International Assassin")
Mateusz Piesowicz: By zrobić taki odcinek, trzeba mieć nie tylko umiejętności, ale również odwagę, ponieważ "International Assassin" wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Wypchana znaczeniami podróż Kevina to prawdopodobnie najbardziej szalona rzecz, jaką widziałem w tym roku, a najpiękniejsze w niej jest to, że wszystko tu ma sens.
Co więcej, uważne oglądanie sprawia, że odnajdziemy tu rzeczy, które łatwo przegapić na pierwszy rzut oka, ale też nie trzeba siedzieć nad ekranem z lupą w ręku, by zrozumieć to, co chcieli nam przekazać twórcy. Lindelof nie zapętlił się w swojej wizji, lecz uczynił ją piękną i klarowną jednocześnie, sprawiając, że oglądanie było czystą, lecz nie bezmyślną, przyjemnością.
Marta Wawrzyn: Przede wszystkim to było ogromne zaskoczenie – pod każdym względem, na każdym kroku. "International Assassin" oglądało się, kompletnie nie wiedząc, co nas czeka za kolejnym rogiem. A czekały nas rzeczy przedziwne, bo tragikomiczna podróż Kevina po zaświatach w kształcie hotelu zawierała przecież widoki tak niecodzienne jak Patti w roli kandydatki na prezydenta USA z ciekawym hasłem: "Niszczyć rodziny".
Odjechane perypetie Kevina nie tylko wciągały jak diabli, ale też działały na płaszczyźnie emocjonalnej, pozostając jednocześnie logicznie skonstruowaną całością, zawierającą mnóstwo odniesień do wątków i motywów, które nas zadziwiały we wcześniejszej części sezonu. Krótko mówiąc, "International Assassin" to odcinek niezwykły pod każdym względem – możliwe nawet, że najlepszy z całego naszego zestawienia.
"Kto się odważy" – odcinek 3
Bartosz Wieremiej: W trzeciej godzinie z Nickiem Wasicsko (Oscar Isaac) urzędujący wtedy jeszcze burmistrz zmaga się z oporem polityków i złością mieszkańców. Rozwijane są także wątki poszczególnych mieszkańców, nieuchronność zmian prowadzi do trudnych decyzji i konsekwencji, od których później nie można będzie uciec.
Oscar Isaac ma tu kilka absolutnie spektakularnych scen. To właśnie w tym odcinku człowiek uzmysławia sobie, że byłby w stanie przez godzinę oglądać Nicka Wasicsko w trakcie kolejnej już rozmowy telefonicznej. Motywacje poszczególnych postaci, jak Mary Dorman (Catherine Keener), stają się bardzo klarowne – przynajmniej na tym etapie. Historie innych, chociażby Almy (Ilfenesh Hadera), znacząco się komplikują.
Bardzo szybko okazuje się także, z jaką łatwością złość tłumu może się zamienić w przemoc i jak wielu ludzi starać się będzie wypłynąć na takiej fali. Jak życie polityka toczy się od kampanii do kampanii, a ci początkowo uwielbiani szybko staną się znienawidzeni.
"Wikingowie" – sezon 3, odcinek 8 ("To the Gates!")
Andrzej Mandel: Niesamowita sekwencja szturmu Paryża wypełniająca odcinek w pełni zasługuje na pochwałę. Może nie jest to wczesnośredniowieczny odpowiednik desantu na normandzkich plażach, ale… mamy tu zaciętą bitwę, podzieloną na dwie części, bo kamera podąża za oddziałem szturmującym bramę i za głównymi siłami atakującymi mury na wieżach oblężniczych Flokiego.
Całość nakręcona jest rewelacyjnie – dużo jest zbliżeń, mocnych scen pokazujących brutalność walk. Ale też pokazano, jak odpowiednia osoba i odpowiedni sztandar potrafią zagrzewać do walki. Twórcy nie przesadzili jednak z nadmiarem krwi czy flaków – nie przypominam sobie długich zbliżeń na odkrojone kończyny czy ciągnące się za umierającym jelita, co zaliczam na mocny plus, bo co za dużo to niezdrowo.
O ile przez cały sezon postać Flokiego mnie tylko denerwowała, o tyle w tym odcinku jego rozpacz, wątpliwości i poczucie opuszczenia przez bogów wypadły znakomicie. To było świetnie napisane i równie dobrze zagrane. A przede wszystkim ten odcinek zostawił po sobie wielkie WOW.
"Gra o tron" – sezon 5, odcinek 8 ("Hardhome")
Mateusz Piesowicz: Wiele można zarzucać piątemu sezonowi "Gry o tron", a nawet konkretnie temu odcinkowi, ale wszystkie wady blakną w obliczu tego, co zafundowano nam na koniec.
Bitwa między połączonymi siłami Dzikich i Nocnej Straży a Białymi Wędrowcami robi niesamowite wrażenie i sprawia, że szybko zapomina się o wszystkim innym. Rozmach inscenizacyjny jest imponujący, miło wiedzieć, że jednak w telewizji da się zrobić coś takiego, ale i tak nic nie przebije ostatnich sekund, spędzonych w niemal całkowitej ciszy i z zimnymi dreszczami pełzającymi wzdłuż kręgosłupa. Lepiej się tego nie dało zrobić.
Marta Wawrzyn: Nie da się ukryć, że w 2015 roku nagradzamy "Grę o tron" – my i Akademia Telewizyjna, która przecież właśnie teraz dała serialowi Emmy – za jedną scenę. Ale nie bez powodu: to prawdopodobnie najbardziej spektakularna, najlepiej zrealizowana scena batalistyczna nawet nie w serialu, a po prostu w historii telewizji.
Jeśli chcecie przeżyć to jeszcze raz, poniżej możecie zobaczyć, jak powstawały efekty specjalne i z jaką skrupulatnością odtworzono każdy szczegół. Kosztu całej tej imprezy nie ujawniono, ale prawdopodobnie mówimy tu o kwocie typu kilkanaście milionów dolarów. Dla porównania – odcinek "Blackwater" z bitwą o Królewską Przystań pochłonął 8 milionów. Takie rzeczy tylko w "Grze o tron"!
"Better Call Saul" – sezon 1, odcinek 6 ("Five-O")
Marta Wawrzyn: To ciekawe, że zdecydowanie najlepszy – i zarazem najbardziej przypominający "Breaking Bad" – odcinek "Better Call Saul" dotyczył nie Jimmy'ego, a Mike'a. W "Five-0" poznaliśmy całą historię byłego gliniarza, która okazała się ciężka, mroczna i znakomita od pierwszej do ostatniej minuty.
Jonathan Banks znów pokazał, że potrafi – jego lodowatego wzroku podczas dokonywania egzekucji nie zastąpi nic, zaś ostatnie słowa z odcinka – "Wiesz, co się stało. Pytanie brzmi: czy potrafisz z tym żyć?" – wciąż słyszę w głowie, a przecież minął już niemal rok. "Five-0" oglądało się jak "Breaking Bad" i pewnie właśnie dlatego pamiętamy go dziś lepiej niż odcinki o Jimmym. Ale oczywiście wszystko przed nami.
"Mr. Robot" – sezon 1, odcinek 8 ("eps1.7_wh1ter0se.m4v")
Mateusz Piesowicz: Mało który serial potrafił mnie tak zaskoczyć, jak "Mr. Robot" w tym odcinku. A przecież wszystko wydawało się jasne – rozgryzienie Elliota to była bułka z masłem, czyż nie? Podobnie jak wszyscy, myślałem tak aż do czasu, gdy jeden niewłaściwy pocałunek sprawił, że cała moja konstrukcja runęła jak domek z kart, a jej elementy przeskoczyły na miejsca, w których umieścił je Sam Esmail. Ten, niczym wprawny iluzjonista, odwrócił uwagę widzów czymś zupełnie innym, a prawdziwy trik wykonał z dala od naszego wzroku.
Jakie to wszystko wydaje się teraz proste i oczywiste – tylko czemu nie wpadłem na to od razu?
Marta Wawrzyn: Ach, jacy my wszyscy byliśmy z siebie dumni, powtarzając przez ileś tygodni, że ten cały "Mr. Robot" to pewnie jest jak "Fight Club"! I jacy malutcy mogliśmy się poczuć, kiedy Sam Esmail tłumaczył po zakończeniu sezonu w wywiadach, że celowo ten akurat twist był taki oczywisty, bo prawdziwe twisty umieścił gdzie indziej.
8. odcinek był jak uderzenie obuchem, i to właściwie od pierwszych minut, kiedy zobaczyliśmy Darlene i Angelę, rozmawiające ze sobą, jak gdyby dobrze się znały. No a potem rzeczywiście wszystko już runęło i sprawiło, że pewnie wszyscy na końcu mieliśmy oczy większe niż Rami Malek. Tożsamość Pana Robota i mocna prawda o głównym bohaterze serialu "Mr. Robot" to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jakie wymyślono w serialowym roku 2015.
"The Knick" – sezon 2, odcinek 10 ("This Is All We Are")
Marta Wawrzyn: Na tej liście znajduje się kilka odcinków, które zdecydowaliśmy się nagrodzić czy to za jedną wybitną scenę, czy też za wrażenie, jakie pozostawiły po sobie. Finał 2. sezonu "The Knick" wyróżniamy za jedno i drugie. To prawda, że była moc i w konfrontacji Cornelii z bratem, i w spowiedzi Cleary'ego, i w tym, co zrobiła siostrzyczka Lucy, ale koniec końców liczyło się tylko jedno: że dr Thackery wpadł na genialny i jednocześnie idiotyczny pomysł, aby zoperować się samemu na oczach licznie zgromadzonej widowni.
To było niewątpliwie najbardziej spektakularne przedstawienie, jakie miało kiedykolwiek miejsce w cyrku Thackery'ego – mocne, brutalne i dramatyczne, bo przecież główny bohater wziął własne życie w swoje ręce, tuż po tym jak naćpał się znów kokainą. Słowa "to wszystko, czym jesteśmy", morze krwi i główny bohater na krawędzi życia i śmierci – to zapamiętam z tego sezonu "The Knick".
Oby tylko nie były to ostatnie słowa Thacka – i jednocześnie Clive'a Owena w "The Knick". Aktorowi skończył się kontrakt, losy serialu zawisły na włosku i właściwie już nie wiem, co by było gorsze – brak kontynuacji czy kontynuacja bez Owena. Jeśli jednak to koniec, "The Knick" i jego główny bohater niewątpliwie odeszli z hukiem.
"Jessica Jones" – sezon 1, odcinek 10 ("AKA 1,000 Cuts")
Bartosz Wieremiej: To był naprawdę szalony i krwawy odcinek, w którym nie brakowało ważnych wydarzeń, mocnych scen i który zostawił po sobie uczucie, że do pewnych rzeczy nie da się wrócić.
Były ofiary – chociażby tak niefortunne, jak Clemons (Clarke Peters) czy Wendy (Robin Weigert). Zdarzyło się w nim też kilka bardzo ważnych rzeczy, o których nie można nie wspomnieć, a które zaważyły na przebiegu samej końcówki sezonu. Samobójstwo ratowanej przez większość serii Hope (Erin Moriarty) zaskoczyło i na dobrą sprawę przypieczętowało los co najmniej dwóch postaci. Działania Willa (Wil Traval) budziły odrazę, a pieczołowicie budowany świat Jeri (Carrie-Anne Moss), nad którym to ona miała pełną kontrolę, rozpadł się jak domek z kart po kilku złych decyzjach i słowach Killgrave'a (David Tennant).
I jeszcze ta scena w restauracji z tłumem wisielców – szalona i dziwna – albo ten niesamowity moment, kiedy Jessica (Krysten Ritter) pomaga Trish (Rachael Taylor) obejść komendę "Put a bullet in your head".
Mateusz Piesowicz: Odcinek, który w chyba najbardziej dosadny i przerażający sposób pokazał skutki działania Kilgrave'a. Wendy z chłodną determinacją w oczach rzucająca się na Jeri przyprawiała o gęsią skórkę nie gorzej, niż czynią to najlepsi specjaliści od straszenia w horrorach. A to nie wszystko, bo swoje trzy gorsze do tego szaleństwa dorzucił również Simpson, ujawniający swoją prawdziwą naturę i wreszcie Jessica, której wspomnienia piękne były tylko wizualnie.
Gdy już wydawało się, że to po prostu musi być koniec, bo ile emocjonalnych cegieł można zrzucić na widzów w jednym odcinku, dostaliśmy jeszcze finał, który po raz kolejny wywrócił wszystko do góry nogami, a mnie pozostawił z szeroko otwartymi ustami. Jednocześnie z szoku i zachwytu.
"Outlander" – sezon 1, odcinek 11 ("The Devil's Mark")
Marta Wawrzyn: Jako że nie czytałam książek Diany Gabaldon, przez pewien czas uważałam "Outlandera" za ładną bajeczkę, w której nie będzie zbyt drastycznych widoków. Wiosenna część sezonu sprawiła, że musiałam wyrzucić takie sądy do kosza, a odcinkiem, który do dziś świetnie pamiętam, był ten z procesem czarownic. Sam proces okazał się bardziej emocjonujący niż cokolwiek, co zobaczyłam w tym roku w serialach prawniczych, a wyrok tego koszmarnego sądu po prostu złamał mi serce.
To był rzeczywiście porządny, mroczny "Outlander", w którym wszystko było na swoim miejscu, począwszy od zwrotów akcji na sali sądowej, poprzez tę niezwykłą rozmowę dwóch "czarownic" o miłości, a skończywszy na tym, co na końcu stało się z Geilis. Obie panie grały jak marzenie, ale Lotte Verbeek pobiła w tym odcinku chyba jakieś rekordy. Geilis okazała się jeszcze ciekawszą postacią niż wyglądała – i to pod każdym względem. Claire zdecydowanie nie doceniła jej wrażliwości i inteligencji, ale chyba i widownia wcześniej miała o niej nie do końca wyrobione zdanie. Pozostał tylko płacz i zgrzytanie zębami.
Zaskoczył mnie ten odcinek niesamowicie – i choć od tego momentu rozpoczyna się skręt całego serialu w bardziej mrocznym kierunku, to właśnie "The Devil's Mark" wrył mi się w pamięć najbardziej.
"Przeklęty: Życie i śmierci Roberta Dursta" – odcinek 6 ("What the Hell Did I Do?")
Mateusz Piesowicz: Finał polowania na Roberta Dursta był równie fascynujący, co wcześniejsze odsłony tej historii, ale tutaj mogliśmy wreszcie wyraźnie poczuć, jak pętla na szyi mordercy zaciska się coraz mocniej. Atmosfera nerwowego wyczekiwania na rozmowę w cztery oczy udziela się widzom i od początku ogląda się to, siedząc na krawędzi fotela, a kulminacja napięcia podczas wywiadu sprawia, że nie można oderwać wzroku od ekranu.
Choć bohater sprawia wrażenie rozluźnionego, atmosfera jest tak gęsta, że można ją kroić nożem, a moment, gdy Durst zdaje sobie sprawę z faktu, że wszedł prosto w pułapkę, to wręcz mistrzostwo świata w budowaniu atmosfery osaczenia. A ten statyczny finał, w którym pozornie nic się nie dzieje – coś niesamowitego.
Marta Wawrzyn: Nie można też zapomnieć o wydarzeniach, które nastąpiły zaraz po tym jak HBO wyemitowało finał "The Jinx". W końcu to nie taka codzienna rzecz, że serial telewizyjny otrzymuje natychmiastową kontynuację w prawdziwym życiu, a jego główny bohater ląduje w programach informacyjnych z całego świata. Dzisiejsza telewizja przekracza granice, jakie najstarszym góralom się nie śniły.
"Rectify" – sezon 3, odcinek 6 ("The Source")
Bartosz Wieremiej: Mnóstwo rzeczy zdarzyło się w finale 3. sezonu, równocześnie jednak nie zgubiono tej charakterystycznej dla "Rectify" atmosfery. "Wycieczka" Daniela Holdena (Aden Young) do nowego miejsca życia, a przecież udawał się na wygnanie, pokazywała w wielu momentach satysfakcję, z jaką można się wyrwać z domu. Widzom umożliwiła także ponowne odczucie, w jak niesamowity sposób Daniel doświadcza i poznaje ten obcy dla niego świat. Zwyczajowo także sny mieszały się z jawą, a szeryf Daggett (J. D. Evermore) dokonał ważnego aresztowania. Samobójstwo George'a oficjalnie stało się morderstwem, a sprawa śmierci Hanny zdążyła się zarazem rozjaśnić i skomplikować.
Były pożegnania, konfrontacje, delikatne momenty pojednania, a sam odcinek doskonale zwieńczył cały ten niesamowity sezon. Jedna świetna scena następowała po drugiej, rozmowy drobne i błahe przeplatały się z poważnymi. Nowe rozdziały lub epizody w swoim życiu rozpoczęli również inni bohaterowie, a po takim finale oczekiwanie na kolejny sezon już teraz niesamowicie się dłuży. Tym bardziej że na rozwiązanie niektórych sporów przyjdzie nam poczekać.
"Daredevil" – sezon 1, odcinek 6 ("Condemned")
Mateusz Piesowicz: Bardzo emocjonujący, ale też po prostu świetnie przemyślany od początku do końca odcinek. W żadnym innym bohater nie był tak osamotniony i otoczony ze wszystkich stron przez wrogów, a to wrażenie potęguje jeszcze zamknięcie w zrujnowanym budynku przez większość czasu. Dodajmy do tego pierwszą rozmowę z Fiskiem i przekonanie na własnej skórze o tym, jak daleko sięgają jego wpływy, a otrzymamy bardzo mroczny obraz świata, w którym zamaskowany bohater wydaje się nic nie znaczącym pionkiem.
Nie miał Daredevil łatwego życia, a "Condemned" utwierdziło nas w przekonaniu, jak bardzo netfliksowy superbohater różni się od swoich kolegów po fachu z dużego ekranu.
"The Americans" (3×13 – "March 8, 1983")
Andrzej Mandel: Mocne zakończenie świetnego sezonu i to pod każdym względem. Poczynając od wyprawy do Elisabeth i Paige do Berlina Zachodniego na spotkanie z matką Elisabeth poprzez działania Philipa czy po drugiej stronie frontu Stana, aż po niesamowite zakończenie, w którym Paige zdradza pastorowi, kim są jej rodzice. Ten odcinek to pozycja obowiązkowa i oglądać go koniecznie należy z dobrym podręcznikiem historii (najlepiej wydanym poza Polską) w ręku. Data 8 marca jest znacząca. To, co działo się w "March 8, 1983" sprawia, że oczekiwanie na nowy sezon dłuży się niesamowicie.
Marta Wawrzyn: "The Americans" miało w 3. sezonie kilka rewelacyjnych odcinków – np. ten z Elisabeth i staruszką albo ten, w którym Paige poznała prawdę o rodzicach – ale ostatecznie zdecydowaliśmy się wyróżnić finał, właśnie dlatego że tak genialnie wszystko zakończył i sprawił, iż czekanie na ciąg dalszy dłuży się w nieskończoność.
Spotkanie z umierającą matką Elisabeth i babcią Paige to jeden z najlepszych, najbardziej emocjonalnych momentów serialu w ogóle, zaś cliffhanger z telefonem do pastora Tima postawił przed nami wiele pytań. Po internecie krąży teoria, że nic się Jenningsom nie stanie, bo Tim pewnie też jest radzieckim agentem, ale to chyba jednak byłoby za proste. Wiem jedno: po tym finale siedzę jak na szpilkach, czekając na nowy sezon.
A chwaląc ten finał, rzeczywiście warto pamiętać o przemówieniu prezydenta Reagana o imperium zła, które cały czas towarzyszyło bohaterom. "The Americans" ma niezwykle przemyślany scenariusz, w którym wszystko ma znaczenie.
"The Affair" – sezon 2, odcinek 12
Mateusz Piesowicz: Świetne zakończenie sezonu, kumulujące w sobie jego najlepsze elementy, a przy okazji odcinek, po którym zdałem sobie sprawę, że przez cały czas zadawaliśmy sobie złe pytanie. Zamiast "kto zabił" powinniśmy się zastanawiać, "kto nie zabił" Scotty'ego Lockharta. Twórcy bardzo zręcznie wybrnęli z intrygi, którą w pewnym momencie zapętlili tak bardzo, że istniały obawy, iż sami się w niej pogubią.
Nic z tych rzeczy. Historia tragicznego wypadku okazała się dogłębnie przemyślana, a skutki wydarzeń z feralnej nocy będą jeszcze długo ciągnąć się za całą czwórką bohaterów. Nie zmienia tego decyzja Noah – ba, ona jest wręcz zapowiedzią jeszcze większych emocji w kolejnym sezonie.
Marta Wawrzyn: Bóg i czytelnicy Serialowej nam świadkiem, że nie wszystko w 2. sezonie "The Affair" nam się podobało. Ale finał rzeczywiście się udał, przede wszystkim dlatego że twórcy bardzo sprytnie wybrnęli z tego wszystkiego, co mogło być potencjalną ślepą uliczką. Wiele zachowań bohaterów się wyjaśniło, a morderstwo Scotty'ego okazało się dużo bardziej skomplikowane, niż się wydawało. Pomijając już kwestię kto zabił/kto nie zabił, warto zauważyć, że popełniliśmy jeszcze jeden błąd. Szukaliśmy motywu i to właśnie te poszukiwania wyprowadziły nas w pole.
Zostaliśmy zaskoczeni i za to należą się twórcom wielkie brawa. Ale nie tylko za to – "The Affair" przede wszystkim działa jako dramat psychologiczny, po tym finale jeszcze lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystko, wszyściuteńko jest tutaj przemyślane bardzo dokładnie i znajduje się dokładnie tam, gdzie znajdować się powinno, a na dodatek niczyje zachowania ani motywacje nie są zbyt proste. Rozplątywanie tych pokręconych ludzkich emocji zawsze sprawiało mi większą frajdę, niż zastanawianie się kto zabił, dlatego cieszę się, że ten odcinek rozpoczął nowy etap. Oby był on jeszcze lepszy.
"Doktor Who" – sezon 9, odcinek 11 ("Heaven Sent")
Bartosz Wieremiej: Z określenia "wstrząsający" nieczęsto można się skorzystać przy pisaniu o "Doktorze Who". Ten legendarny serial nawet w swoich najmroczniejszych czy najsmutniejszych momentach funkcjonuje w innych rejestrach. Posługuje się i wywołuje trochę inny typ emocji.
Jednak nie ma lepszego słowa, aby określić "Heaven Sent". Zaczyna się stosunkowo niewinnie – oczywiście o ile niewinne może być zamknięcie w pełnym zagadek posępnym zamczysku z potworem w środku. I jasne Dwunasty Doktor (Peter Capaldi) ostatecznie się z tego zamku wydostaje, ale sposób trudno będzie zapomnieć. Rozwiązanie jest po prostu bolesne i jest to najzwyczajniej fizyczny ból w miliardach dawek. I szokuje to, że nie ma tutaj możliwości ucieczki, a zamiast tego mamy żmudne brnięcie i morze czaszek.
Peter Capaldi dostał tutaj całą godzinę tylko dla siebie i jeżeli ktokolwiek jeszcze nie przekonał się do Doktora w jego wydaniu, z pewnością powinien sięgnąć po ten odcinek. Dodatkowo bez "Heaven Sent" trzyodcinkowa historia na koniec sezonu nie miałaby aż takiej mocy. Możliwe nawet, że byłaby wtedy traktowana zaledwie jako jeden z wielu "finałów".
"Penny Dreadful" – sezon 2, odcinek 3 ("The Nightcomers")
Bartosz Wieremiej: Odcinek, który zaskoczył tym, jak ważny okazał. Pierwsze w tym sezonie pożegnanie z Londynem mogłoby równie dobrze służyć jako zwykły wypełniacz wydłużający sezon do pożądanej liczby odcinków. Jako sposób na odwrócenie uwagi od zatłoczonej metropolii. Jednak stało się zupełnie inaczej, a przy okazji od początku do końca nie szło się od niego oderwać.
Opowiedziano nam historię, która broniła się zarówno jako samodzielna opowieść, jak i jako część całości. Spotykamy w nim Evelyn (Helen McCrory), a cała uwaga skupiona zostaje na kolejnym epizodzie z przeszłości Vanessy (Eva Green). Nie tylko wytłumaczono nam więcej, ale też cały konflikt przeniesiono na nowe tory. Pokazano nam także miejsce, chatę na odludziu, do którego warto było wrócić i do którego zresztą wróciliśmy. Zagłębiliśmy się też dość mocno w różne koncepcje magii funkcjonujące w tym serialu.
Eva Green była tu fantastyczna, podobnie jak i grająca Joan Clayton Patti LuPone. W tym pierwszym przypadku chyba zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić, prawda?
Marta Wawrzyn: Przede wszystkim to właśnie odcinek genialny pod względem aktorskim, który udowodnił, że czasem nie trzeba wiele. Wystarczy skromny domek w lesie, przemyślana opowieść i dwie utalentowane panie – i mamy jeden z najlepszych odcinków (jeśli nie najlepszy) w historii serialu.
"Narcos" – sezon 1, odcinek 6 ("Explosivos")
Mateusz Piesowicz: Choć trudno było wyróżnić jeden odcinek "Narcos", bo to bardzo równy serial, "Explosivos" można jednak uznać za swego rodzaju przełom. Otwarta wojna, jaką wypowiedział Escobar siłom policyjnym i przerażający akt terroru, którego się dopuścił, sprawiły, że karta zaczęła się odwracać na jego niekorzyść. A nade wszystko pozbawiły go uwielbienia tłumów, które w końcu zaczęły dostrzegać prawdziwą twarz narkobarona.
Sposób, w jaki Escobar wrobił naiwnego chłopaka w straszliwą masakrę, przyprawiał o dreszcze, podobnie zresztą, jak cały ten odcinek, który zgodnie z tytułem wypełniony był wybuchami mniejszego i większego kalibru. Wszak poza wydarzeniami w powietrzu, mieliśmy wcale nie mniej emocjonujące polowanie na Gachę (bardzo charakterystyczny Luis Guzman), w którym użyto broni chyba każdego kalibru. Wszystko razem złożyło się na szalenie efektowną godzinę wypełnioną akcją i emocjami na najwyższym poziomie.
"Justified" – sezon 6, odcinek 13 ("The Promise")
Marta Wawrzyn: Idealny finał, idealne zakończenia wątków głównych postaci, idealne ostatnie słowa Boyda. I idealny pojedynek na drodze, który rozegrał się w idealnym momencie – zaraz po tym jak usłyszeliśmy "You'll Never Leave Harlan Alive". "The Promise" pokazało, jak przemyślanym serialem było "Justified", jak wszystko tu do siebie pasowało i jak duży zachowano szacunek dla książkowego pierwowzoru oraz jego autora.
Jeśli nie daliście przekonać się wcześniej do "Justified", tak po tym finale śmiało możecie go oglądać, bo dopiero jako zamknięta całość serial rzeczywiście nabiera smaku. Oczywiście, po drodze nie brakowało słabszych momentów, ale jak kiedyś finały seriali bywały często nietrafione, tak to był rok naprawdę świetnych finałów, i "Justified" bardzo ładnie w ten trend się wpisało.