"Downton Abbey" (6×09): Gonitwa za szczęściem
Marta Wawrzyn
29 grudnia 2015, 19:18
To żadne zaskoczenie, że "Downton Abbey" skończyło się szczęśliwie, bo tak przecież być miało. Ale tempo, w jakim jeden happy end gonił drugi, byle tylko zostać odhaczony, jednak mnie zdziwiło i zasmuciło. To nie był udany finał. Uwaga na spoilery!
To żadne zaskoczenie, że "Downton Abbey" skończyło się szczęśliwie, bo tak przecież być miało. Ale tempo, w jakim jeden happy end gonił drugi, byle tylko zostać odhaczony, jednak mnie zdziwiło i zasmuciło. To nie był udany finał. Uwaga na spoilery!
"Downton Abbey" miało swoje wzloty i upadki, ale finałowy sezon – mimo że uparcie dążył w najbardziej przewidywalnym z możliwych kierunków – do tej pory zaliczał się do tych lepszych. W ostatniej odsłonie serialu (i zarazem ostatnim odcinku świątecznym) udało się to zepsuć w sposób może nie spektakularny, ale z pewnością widoczny. W tym radosnym obdzielaniu bohaterów szczęściem zabrakło nie tylko choćby lekkiej nutki goryczy, ale też jakiegokolwiek sensu. Wszyscy połączyli się w pary, wszystkie problemy w jednej chwili znikły, wszystko co złe okazało się pomyłką.
Cieszy to, że Edith nie została starą panną, smutno wpatrującą się wieczorami w puste ściany swojego malutkiego mieszkania w Londynie – nie dlatego, że nie miała szans stać się kobietą sukcesu w latach 20., a dlatego, że nie takie było jej marzenie. Ona od zawsze chciała wielkiej miłości i od zawsze coś stało na przeszkodzie. Teraz wreszcie otrzymała to, czego tak pragnęła, swoim charakterem ujęła nawet smoczycę – znaczy przyszłą mamusię – i zaprezentowała się prześlicznie w swojej koronkowej sukni ślubnej. To zdecydowanie było potrzebne, bo kolejne sezony dręczenia Edith – postaci świetnej, mającej większe jaja niż wielu facetów w tamtych czasach – musiały jakoś zostać odkupione.
Ale jeśli wszyscy oczekiwaliśmy, że ten finał będzie jej świętem, to tak się jednak nie stało. Edith musiała podzielić się swoim happy endem ze wszystkimi. Anna – też przez większość sezonów dręczona przez Juliana Fellowesa na wszelkie możliwe sposoby – urodziła długo oczekiwane dziecko, w sypialni Lady Mary, abyśmy poczuli, jak bardzo zmieniły się czasy. Isobel po paru niepotrzebnych zwrotach akcji zeszła się z Lordem Mertonem. Mary nie musi się już martwić, że jej ukochany zginie w wypadku, bo jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki postanowił zrezygnować z wyścigów i zająć się sprzedawaniem aut. A na dodatek jeszcze spodziewają się potomka!
Pan Molesley będzie mógł uczyć na pełen etat, Spratt pisać jeszcze więcej artykułów przy pełnej aprobacie swojej wymagającej pani, a Carson – również po tysiącu niepotrzebnych twistów – zachowa swoją ukochaną pracę lokaja, nawet jak nie będzie w stanie jej wykonywać. Pracę w Downton wciąż będzie miał też Thomas, który wreszcie nauczył się doceniać to, co ma. Daisy wypiękniała w dwa kwadranse i będzie szczęśliwa z Albertem, zaś pani Patmore wyraźnie ma szansę na romans z jej przybranym ojcem. Nawet Lady Rose wpadła w odwiedziny, aby nas zapewnić, że i u niej wszystko dobrze – nie dość że świetnie sobie radzi jako żona i matka, to jeszcze nie przestała być tym uroczym podlotkiem, jakim ją zapamiętaliśmy. Można mieć wszystko? No ba!
I choć nie ma niczego złego w samych happy endach – chyba wszyscy możemy się zgodzić, iż oczekiwaliśmy od "Downton Abbey", że prawie wszyscy bohaterowie na koniec będą żyli długo i szczęśliwie – Julian Fellowes po prostu przesadził z ich ilością. Zakończenie serialu okazało się najbardziej przesłodzoną rzeczą, z jaką mieliśmy do czynienia w te święta – co, przyznacie, jest nie lada osiągnięciem. Na dodatek większość wątków napisano po prostu na kolanie, jak gdyby najważniejsze było to, aby o niczym ani nikim nie zapomnieć.
Pamiętacie ostatnie minuty "Mad Men", gdzie w kilka minut pokazano nam w krótkich migawkach, że niemal wszyscy bohaterowie są relatywnie szczęśliwi? To było idealne – niewymuszone, świetnie zmontowane, lekkie i zapadające w pamięć. A do tego nie zabrakło jakże potrzebnej gorzkiej nutki. "Downton Abbey" wolało postawić na łopatologiczne odhaczanie jednego happy endu po drugim, nieważne, czy miał on sens, czy nie.
Kiedy więc Violet oznajmiła pod koniec całej tej hecy, że "wystarczająco szczęśliwi" to angielska wersja szczęśliwego zakończenia, kompletnie już nie wiedziałam, co z tym wszystkim począć. To żart czy nie żart? Niby postać Maggie Smith zwykle operuje sarkazmem, ale to jednak nie brzmiało jak sarkazm… Fellowes to wszystko nam zaserwował całkowicie na serio.
Gdzieś w tej gonitwie zniknęły wszelkie emocje, tak że pod koniec czułam raczej przypływ ulgi niż nostalgii. I nawet zaintonowane przez panią Hughes "Auld Lang Syne", które wzruszało mnie wcześniej w zwiastunie, nie miało już żadnej mocy. Tak bardzo Fellowes zepsuł swój serial, próbując na siłę dać nam to, czego myślał, że chcemy.
Takie zakończenie nie ma żadnej siły rażenia i w efekcie nie sądzę, żebym kiedyś chciała wrócić do "Downton Abbey". Serial miał momenty wielkie i dostarczał kiedyś ogromnych emocji, ale koniec końców zwyciężyła wersja, że powinien być raczej poprawną bajeczką o czasach, które nie wrócą, niż pełnokrwistym dramatem. Julian Fellowes zawsze miał tendencje do idealizowania arystokracji i to widać było zwłaszcza teraz. Zdroworozsądkowa refleksja pani Hughes, że w świecie przyszłości nie będzie w ogóle miejsca dla lokajów i pokojówek, przepadła gdzieś praktycznie niezauważona pośród utyskiwań w stylu "Możemy tylko iść do przodu, bo nie da się cofnąć czasu, nawet gdybyśmy tego chcieli". Jak gdyby zmiany były złem koniecznym, a świat, który odchodził w przeszłość, wygrywał o kilka długości z ideami takimi jak równość, bezklasowe społeczeństwo czy prawa kobiet.
To prawda, że do idealizowania arystokracji można było się przez tych kilka sezonów przyzwyczaić, ale jednak nieco raziła częstotliwość, z jaką pod koniec podkreślano, że klasy społeczne były generalnie dobrym wynalazkiem. Amerykanom pewnie to się spodoba, w końcu dla nich "Downton Abbey" to i tak fascynująca egzotyka. Mnie w finale miks tej nostalgii z wylewającym się z ekranu lukrem głównie irytował. I uważam, że gdyby odcinek skrócić o połowę, oszczędzić nam pogoni za tysiącem happy endów i przypominania po raz enty, iż kończy się cudowna epoka, a w zamian skupić się wyłącznie na ślubie Edith i świętach w rodzinnym gronie, nikomu nie stałaby się krzywda.
A tak niestety dobre wrażenie po finałowym sezonie gdzieś znikło i nawet odśpiewane chórem "Auld Lang Syne" nie zostanie ze mną na dłużej. Szkoda, bo to jednak był świetny serial. Dawno, dawno temu.