"Luther" (4×02): Detektyw z wiadomego posterunku
Bartosz Wieremiej
27 grudnia 2015, 16:03
Naprawdę chciałbym móc napisać, że ostatecznie warto poświęcić trochę czasu na 4. sezon "Luthera". Niestety, w momencie kiedy dociera się do końca, a przed oczami zaczynają przelatywać napisy końcowe, nie pozostaje nic innego, jak tylko gorzko się zaśmiać. Oto serialowi Neila Crossa raptem w dwie godziny udało się po prostu zejść na psy. Spoilery.
Naprawdę chciałbym móc napisać, że ostatecznie warto poświęcić trochę czasu na 4. sezon "Luthera". Niestety, w momencie kiedy dociera się do końca, a przed oczami zaczynają przelatywać napisy końcowe, nie pozostaje nic innego, jak tylko gorzko się zaśmiać. Oto serialowi Neila Crossa raptem w dwie godziny udało się po prostu zejść na psy. Spoilery.
Najlepsze, co można napisać o 2. odcinku 4. serii, zawiera się w stwierdzeniu, że na szczęście trwa jedynie godzinę. Pozostałe reakcje to już stosunkowo ostre oceny. Ta godzina z Johnem Lutherem (Idris Elba) jest strasznie niedopracowana. Sprawia wrażenie rozciągniętego na pełną godzinę skrótu akcji. Nie oferuje nic ciekawego, a każdy z ważniejszych wątków rozczarowuje. Czasem też obficie korzysta z rozwiązań zaczerpniętych prosto z możliwie najtańszego horroru, jaki Neilowi Crossowi udało się znaleźć na swojej półce z filmami.
Zresztą od początku tego odcinka wiadomo, że samej zagadki kryminalnej w zasadzie już nie ma. Tożsamość mordercy jest wszystkim znana, niestety jego twarz zdążyła trochę nam spowszednieć, a później ów osobnik nawet wylądował w mediach. Zostało więc tylko polowanie, które niestety tym razem było nudne i żmudne. W międzyczasie Emma Lane (Rose Leslie) robiła groźne miny, a przez dłuższy czas w pełnym napięciu zmuszano nas od obserwowania, jak Benny (Michael Smiley) odzyskuje pliki z uszkodzonych dysków. Na marginesie, muszą mieć tam bardzo sterylne biura w tej londyńskiej policji, skoro dyski pracują sobie spokojnie bez obudów, z talerzami na wierzchu.
Kiedy więc dyski się kurzyły, postanowiono zająć widzów sprowadzaniem w absurdalne okolice wątku związanego z nieobecnością Alice Morgan (Ruth Wilson). Do tego celu wyciągnięto więc sprawę sprzed wielu lat i grupę straumatyzowanych dzieci – znaczy teraz już dorosłych. Poza tym George Cornelius (Patrick Malahide) oczywiście planował małą zemstę, ale i tak jego akurat chyba bardziej interesowało robienie omletu. Finalnie uznano, że właściwym lekiem na brak Alice w "Lutherze" będzie znalezienie odpowiedniego substytutu. Nie mogę się nadziwić, że ktokolwiek zatwierdził ten pomysł, o czym za chwilę.
Jednym z największych problemów, jaki mam z tym odcinkiem, a pośrednio z całym sezonem, jest brak desperacji. Brak poczucia – tak istotnego w 2. i 3. sezonie – że oto Lutherowi niebo właśnie spada na głowę, a jego życie – o ile przeżyje – już nigdy nie będzie takie samo. Tymczasem tutaj mamy popis pełnej kontroli nad rzeczywistością. Szczególnie w tym odcinku Luther wydaje się raczej zirytowany wszystkim, tak jakby np. cena za jego głowę była ledwie denerwującym detalem. Z samymi zamachami na swoje życie radził sobie, jakby odganiał muchy. Brakowało tylko, aby wyciągnął z kieszeni gazetę i zaczął tłuc niedoszłych morderców po ich pustych czerepach.
Co więcej, ta godzina utwierdza w przekonaniu, że dwuodcinkowy sezon był błędem, a odpowiednim wyborem byłyby albo cztery odcinki i solidne skomplikowanie życia poszczególnym postaciom, albo wycięcie kilku niepotrzebnych rzeczy i zaproponowanie widzom pojedynczej godziny – typowego świątecznego prezentu dla wiernych widzów. W obecnym wariancie z jednej strony wszędzie się spieszyliśmy, dochodzenie do wniosków wypadało wręcz karykaturalnie, a z drugiej poświęcono długie minuty na skradanie się po pustym szpitalu. Skoro już dotarliśmy do szpitala, to dalej nie rozumiem, dlaczego nasz złoczyńca zabrał ze sobą żywą rodzinę swojej miłości oraz czy nie dało się lepiej ukryć tego, kto właściwie ma go zastrzelić?
Pozostaje jeszcze dodać kilka słów o wspomnianej już karkołomnej próbie zastąpienia Alice Morgan przez Megan Cantor (Laura Haddock). Już nie chodzi o samą Haddock, która ewidentnie próbowała cokolwiek wykrzesać z tej roli, ale o to, że od samego początku nie mogło się to udać. Megan mogła być wróżką, kowbojem, szefem mafii, miłośniczką sufletów, najzwyczajniej kimkolwiek – ale i tak w pół godziny nie udałoby się zbudować takiej fascynacji i napięcia między nią a Lutherem, jaka towarzyszyła każdemu spotkaniu Johna i Alice. Umówmy się, częścią uroku tego ostatniego duetu było właśnie to, co wrzucono w monolog Megan, czyli niesamowita niepewność, czy w którymś momencie nie zaczną na siebie polować. Cantor i Luther to jedynie wyjątkowo wadliwa kopia.
Ostatecznie nie tylko więc sam odcinek oraz sezon okazały się bardzo nieudane, ale dodatkowo pozbyto się czegoś bardzo cennego. I nie zmienia tej oceny to, że zdjęcia były dobre, a Londyn w lutherowym wydaniu wciąż miewa trochę uroku. Nie pomaga, że Idris Elba i w tym odcinku nie zszedł poniżej pewnego poziomu. Grany przez niego detektyw wrócił od wiadomego życia, biurka i posterunku, ale niestety jego powrót okazał się niepotrzebny.
Lepiej by wszystkim zrobiło, gdyby John Luther nigdy nie ruszył się ze swojego domku na klifie, nie wyciągnął zapasowego płaszcza i nie stawił się do pracy w wiadomym miejscu. Już nawet korzystniejszym rozwiązaniem byłoby niepokazanie, gdzie się zaszył w czasie swojej nieobecności. Ten niepotrzebny 4. sezon mógłby spokojnie pozostać niespełnionym marzeniem fanów produkcji BBC.