10 najlepszych seriali 2015 wg Mateusza Piesowicza
Mateusz Piesowicz
27 grudnia 2015, 11:28
Zabierając się za tworzenie tej listy, byłem lekko przerażony. Bo jak tu wybrać kilka tytułów spośród wszystkich, które kotłują się w głowie? Ten świetny, tamten bardzo dobry, a ten dla odmiany znakomity. Trzeba jednak było zakasać rękawy i zacząć rzeź niewiniątek, z której ostała się tylko dziesiątka.
Zabierając się za tworzenie tej listy, byłem lekko przerażony. Bo jak tu wybrać kilka tytułów spośród wszystkich, które kotłują się w głowie? Ten świetny, tamten bardzo dobry, a ten dla odmiany znakomity. Trzeba jednak było zakasać rękawy i zacząć rzeź niewiniątek, z której ostała się tylko dziesiątka.
Ponieważ mijający rok był moim debiutanckim na łamach Serialowej, to i podsumowanie przyszło mi pisać po raz pierwszy – muszę przyznać, że to była całkiem niezła zabawa. A raczej stała się taką już po opanowaniu chaosu informacyjnego (seriale z początku roku wydawały mi się odległe o lata świetlne) i przyjęciu do wiadomości, że doba ma tylko 24 godziny. Ta druga kwestia była dość istotna, ponieważ oznaczała, że oczywiście nie nadrobię wszystkich rzeczy, które chciałem zobaczyć, i których jest tyle, że starczyłoby na kolejną mocną dziesiątkę.
Pomijając jednak to, czego nie obejrzałem, ułożenie dziesiątki i tak okazało się karkołomne i wymagające szeregu ofiar. Te zmieniały się w szybkim tempie, bo poza dwoma pierwszymi miejscami, reszta listy była otwarta i dynamicznie zmieniała swój kształt. Ten obecny jest jednak na tyle zadowalający, że choćbym chciał coś jeszcze tam wcisnąć (chciałem!), to zwyczajnie nie potrafiłem się z nikim stąd pożegnać.
Zanim przedstawię wybrańców, jeszcze słowo o tych, którzy przepadli na ostatniej prostej. Najtrudniej było pożegnać "Transparent", który niedawno wyjął mi z życia kilka godzin, ale za sprawą drobnych potknięć wylądował poza dziesiątką. W tym przypadku zadecydowały dosłownie centymetry, reszta ma nieco większy dystans do nadrobienia, co nie oznacza, że pozbycie się ich przyszło mi łatwo. Wszak "The Affair" zachwycałem się praktycznie co tydzień, nawet mimo wahań formy, "You, Me and the Apocalypse" bawiło mnie tej jesieni jak mało co, a superherosi w wydaniu netfliksowym ("Daredevil" stoi u mnie ciut wyżej niż "Jessica Jones") sprawili, że oglądanie ich wyczynów nie było już wstydliwą przyjemnością. A był jeszcze Jimmy McGill przeistaczający się w Saula Goodmana ("Better Call Saul"), dziewczyny z Litchfield rozkręcające majtkowy biznes ("Orange is the New Black") czy Uhtred, syn Uhtreda stawiający czoło duńskim hordom ("The Last Kingdom"). Plus sporo innych rzeczy, które zasługują na wspomnienie, ale nie ma na nie miejsca.
Dość już jednak o nieobecnych, skupmy się na dziesiątce, która rozłożyła się idealnie na pół między serialami nowymi a kontynuowanymi i nieco mniej idealnie na trzy komedie i siedem dramatów.
10. "Veep". Komedia HBO od samego początku trzymała bardzo równy poziom, ale dopiero "awans" Seliny Meyer sprawił, że "Veep" zaliczył swój najlepszy sezon. Pani prezydent była dokładnie tak niekompetentną osobą na to stanowisko, jak się nam zdawało, że będzie, ale prezydentura dodatkowo uwypukliła jej najgorsze cechy. Z korzyścią dla nas oczywiście, a z opłakanym skutkiem dla jej współpracowników, których traktowała nawet gorzej niż wcześniej. Fakt, że ci w końcu nie wytrzymywali, zaowocował jednymi z najlepszych komediowych momentów tego roku, czyli wybuchami Amy i Gary'ego. A przecież na drugim (do czasu) planie błyszczał jeszcze sam Hugh Laurie. Inny, odważny i jeszcze śmieszniejszy niż wcześniej – taki był ten kapitalny sezon.
9. "Mr. Robot". Serial Sama Esmaila kupował mnie stopniowo. Oczywiście podobał mi się pilot (jak wszystkim), ale w pełni przekonałem się do tej produkcji dopiero w drugiej połowie sezonu, gdy stopniowo odkrywała tajemnice Elliota i brutalnie rozprawiała się ze schematycznym myśleniem na swój temat. Pewnie, że pełno tu zapożyczeń, ale razem tworzą one tak świeży i intrygujący miks, że trudno oprzeć się wrażeniu obcowania z czymś zupełnie nowym. Hakerzy, korporacje, bezosobowy świat – wszystko tu pasuje, ale elementem, który to spina i sprawia, że całość tak wciąga, jest Elliot. Bezwzględnie najciekawszy (a przy okazji najlepiej zagrany) bohater, jakiego widziałem w tym roku. Wycieczka w głąb psychiki tego pana to absolutnie jazda obowiązkowa.
8. "Narcos". Największa zagadka na tej liście. Serial zupełnie zwyczajny, pozbawiony fabularnych efektów specjalnych czy scenariuszowych sztuczek mających zawrócić widzom w głowach. Zamiast tego dostaliśmy niemal liniową historię, w której w dodatku za rękę prowadzi nas narrator. Pomimo tego od pierwszych chwil uzależnia ona równie mocno, co towar, którym zajmują się tutejsi bohaterowie. Opowieść o polowaniu na Pablo Escobara to kawał mocnego, znakomicie napisanego i zrealizowanego serialu, który udowadnia, że jeśli ma się dobrą historię, to obroni się ona sama. Dodajmy do tego znakomitego Wagnera Mourę, który uczłowieczył psychopatę w sposób wręcz przeszywający i w efekcie mamy kolejny netfliksowy przepis na sukces. Ot tak, od niechcenia.
7. "Pozostawieni". Jakby rok temu ktoś mi powiedział, że "Pozostawieni" w ogóle znajdą się w pobliżu mojego serialowego top 10, to prawdopodobnie w odpowiedzi zobaczyłby oczy równie duże jak Ramiego Maleka. A jednak Damon Lindelof dokonał rzeczy niezwykłej – kompletnie odmienił oblicze swojego serialu, sprawiając, że z nudnawej historii przeistoczył się on w rzecz, która trzymała na krawędzi fotela, wzruszała i emocjonowała. "Pozostawieni" pokazywali w tym sezonie bardzo różne oblicza. Potrafili zaskoczyć odcinkiem jakby żywcem wyjętym ze snu, a także takim bardzo mocno osadzonym w rzeczywistości. Zawsze jednak oglądało się to równie dobrze i przeżywało tak, jakby od bohaterów nie oddzielał nas ekran. Za te emocje należą się twórcom wielkie podziękowania.
6. "Master of None". Dowód na to, że we współczesnej telewizji jest jeszcze miejsce na seriale o niczym. "Master of None" ma sporo wspólnego z "Seinfeldem" i wcale nie jest to fakt, że pomysłodawcą i głównodowodzącym jest tutaj komik. Produkcja Aziza Ansariego to po prostu świetnie napisana i piekielnie inteligentna komedia o każdym z nas. O ile jednak Seinfeld potrafił swoim widzom mocno dopiec, Ansari i jego Dev raczej zwracają uwagę na ludzkie błędy i absurdy codzienności, nikogo przy tym nie piętnując. Komedia, po obejrzeniu której zaczynasz się zastanawiać nad sobą? Niespotykane, a przy tym wszystkim autentycznie zabawne.
5. "Parks and Recreation". Najlepiej o kondycji amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej świadczy fakt, że jedyna tamtejsza produkcja, która załapała się na moją listę, została upchnięta w midseasonie, wyemitowana w ekspresowym tempie i zdjęta z anteny najszybciej, jak się dało. A mowa przecież o finałowym sezonie jednego z najlepszych sitcomów ostatnich lat i serialu, który wykreował kilka gwiazd (na czele z Amy Poehler i Chrisem Prattem)! Abstrahując jednak od stylu, w jakim NBC pożegnało się z "Parkami", trzeba przyznać, że zakończenie serialu było idealne.
Przeskok w czasie o kilka lat do przodu pozwolił na wprowadzenie kilku niespodzianek, które świetnie zagrały na ekranie (Leslie skłócona z Ronem), ale przede wszystkim dał możliwość zakończenia wątków poszczególnych bohaterów w najlepszy z możliwych sposobów. Każdy otrzymał tutaj swój osobisty finał i naprawdę trudno było się przy tym wszystkim nie wzruszyć, choć zapewne ciągłe wybuchy śmiechu mogły maskować co wrażliwszych widzów. Tak wysokie miejsce serialu na mojej liście jest pochodną tej mieszanki emocji i znakomitych pomysłów – ach, gdyby tak każdy sitcom potrafił odchodzić w takim stylu.
4. "Kto się odważy". Miniserial o małomiasteczkowych politycznych przepychankach z kwestiami społecznymi w tle na 4. miejscu? Jedno nazwisko – David Simon – i sprawa już robi się jasna. "Kto się odważy" to produkcja bardzo skromna, a jednocześnie ogromnie wymagająca. Nie da się jej połknąć bez zastanowienia, ale nie żałuję ani sekundy, jaką dla niej poświęciłem, bo to telewizja najwyższej klasy. Skomplikowana mozaika obywatelskich i po prostu międzyludzkich stosunków, jaką ułożył Simon opowiada w gruncie rzeczy historię bardzo uniwersalną. O zwykłych ludziach, ich zawziętości, czasem przeradzającej się w bezsensowny upór i zdrowym rozsądku, który w starciu z nimi jest zwykle bez szans. Mała wielka telewizja i równie dobry Oscar Isaac.
3. "Przeklęty: Życie i śmierci Roberta Dursta". Wszelkie fikcyjne historie o psychopatycznych przestępcach gasną przy tym, co zaserwowano nam tutaj. Dostaliśmy wszak historię polowania na mordercę na żywo. Obserwowanie, jak Robert Durst wymyka się sprawiedliwości, było przeżyciem wykraczającym poza ramy zwykłego oglądania telewizji. Trzeba docenić oczywiście ogrom pracy, jaki twórcy włożyli w nakręcenie tego serialu, ale jego największa siła tkwi w tym niepozornym staruszku, który w niczym (poza oczami) nie przypomina bezwzględnego zabójcy kilku osób. Robert Durst to postać jednocześnie przerażająca i hipnotyzująca. Człowiek, od którego nie można oderwać wzroku i na widok którego dostaje się gęsiej skórki. W końcu postać, której historii żaden scenarzysta nie spisałby lepiej, niż zrobiło to samo życie. Życie, którego epilog dopisał właśnie ten serial.
2. "Mad Men". Gdyby nie podział finałowego sezonu na dwie części, to być może "Mad Men" wylądowałby nawet na szczycie mojej dziesiątki. Nie mogło być jednak inaczej, bo ten serial to fenomen, który skończył się w stylu dorównującym swoim najlepszym momentom. Bohaterowie otrzymali zakończenia skrojone na swoje potrzeby, w każdym przypadku bezbłędnie, a my dostaliśmy jedną z najbardziej zapadających w pamięć finałowych scen w historii. A wcześniej było jeszcze poruszające pożegnanie z Betty, happy end dla Peggy, równie zaskakujący dla nas, co dla niej i cała masa innych, pięknych i zapadających w pamięć chwil. Nie wyobrażałem sobie rozstania z Donem Draperem, ale muszę przyznać, że to, które nam podarowano było satysfakcjonujące pod każdym względem i sprawiło, że tylko kwestią czasu jest, bym zaczął to oglądać po raz kolejny. Od samego początku oczywiście.
1. "Fargo". O "Fargo" napisaliśmy już wszystko, więc będę się powtarzał, ale w tym przypadku zdecydowanie warto. Noah Hawley przeszedł w tym roku samego siebie i stworzył praktycznie ideał – serial doskonały pod względem scenariuszowym i realizacyjnym. Opowiedział historię pod wieloma względami podobną do tej z zeszłego roku, ale ostatecznie zupełnie od niej różną i zrobił to w jeszcze lepszym stylu.
Lou, Blomquistowie, Mike, Hank, Gerhardtowie, Hanzee – każdy miał tu swoje wielkie momenty i każdy doczekał (lub nie) wielkiego końca. Po drodze znalazło się miejsce i na Ronalda Reagana o twarzy Asha z "Martwego zła", i na kosmitów, i na pijanego Nicka Offermana, i na Camusa czytanego w sklepie mięsnym. I na krew oczywiście. Dużo krwi, najczęściej w bliskim kontakcie z bielą śniegu lub podkoszulków. Była też Kirsten Dunst, która za swoją rolę powinna zgarnąć wszystkie nagrody tego świata. No, kilka może zostawić Hawleyowi, bo sposób w jaki ten człowiek wyprowadził nas wszystkich w pole to prawdziwa maestria i powód, dla którego kocham seriale. Ja po prostu uwielbiam być zaskakiwany, a "Fargo" w tym sezonie rozłożyło mnie na łopatki jak nic innego.