"The Affair" (2×12): Ludzie tacy jak my
Marta Wawrzyn
22 grudnia 2015, 21:32
Drugi sezon "The Affair" spędziliśmy, zastanawiając się, kto zabił i kto jest "tym złym". Odpowiedzi na oba pytania okazały się dużo bardziej skomplikowane, niż się wydawało, a łatwość, z jaką serial nami zakręcił, imponuje. Uwaga na duże spoilery z finału – piszemy, kto jest mordercą! Znaczy kierowcą.
Drugi sezon "The Affair" spędziliśmy, zastanawiając się, kto zabił i kto jest "tym złym". Odpowiedzi na oba pytania okazały się dużo bardziej skomplikowane, niż się wydawało, a łatwość, z jaką serial nami zakręcił, imponuje. Uwaga na duże spoilery z finału – piszemy, kto jest mordercą! Znaczy kierowcą.
Drugi sezon "The Affair" miał momenty lepsze i słabsze, ale po finale można powiedzieć, że się obronił. Kiedy my byliśmy zajęci roztrząsaniem, kto miał motyw, aby zabić Scotty'ego Lockharta, serial pewnym krokiem zmierzał w sobie tylko wiadomym kierunku – dość zaskakującym, jak się okazało. Bo motyw nie miał tu żadnego znaczenia, żadne z czwórki głównych bohaterów nie było zdolne do popełnienia morderstwa z premedytacją. Ale aż trójka okazała się być w jakiś sposób zamieszana w jego popełnienie i zatuszowanie.
I w zasadzie o nikim nie można powiedzieć, że jest złym człowiekiem. Alison broniła się przed gwałtem. Helen pewnie nawet na trzeźwo w takiej sytuacji nie zareagowałaby tak jak należy – nikt by nie zareagował. A Noah, jeśli brać pod uwagę ostatnią scenę, z głównego czarnego charakteru przedzierzgnął się nieomal w świętego. Tak nami zakręciło w tym sezonie "The Affair". Nawet scena z pierwszego odcinka, w której Helen pojawia się w areszcie, żeby wyciągnąć Noaha za kaucją, w kontekście tego, co teraz wiemy, prezentuje się zupełnie inaczej.
Serial raz jeszcze udowodnił, że jest i doskonałym studium charakterów, i bardzo inteligentną gmatwaniną ludzkich emocji. A tak wciągającym czyni go przede wszystkim to, że ci bohaterowie to my – teraz albo za dziesięć czy dwadzieścia lat. Zwykli, szarzy ludzie, którym jedne rzeczy w życiu wyszły, a inne nie. Którzy raz bywają samolubni, a innym razem mają pragnienie, by stać się kimś lepszym; którzy potrafią być strasznymi tchórzami, a chwilę potem wspinać się na wyżyny heroizmu. Oczywiście w takiej skali, w jakiej heroizm dotyczy zwykłych, szarych ludzi.
Kiedy związek Alison i Noaha wydawał się już rozpadać, połączyła ich na nowo wspólna tajemnica. W jednej chwili wszystko przestało mieć znaczenie – wyjazd do Francji, mieszkanie w Montauk, sprawa ojcostwa Joanie – bo uwaga obojga skupiła się na ukryciu tego, co się stało pewnej nocy na drodze, w okolicach porzuconej łódki. W rzeczywistości Noaha wydarzenia urywają się tuż po tym, jak zawozi roztrzęsioną Helen do domu, a ona mówi: "Kocham cię". W rzeczywistości Alison widzimy, co było potem: i Alison, i Noah wrócili na wesele, próbując tam zachować pozory normalności. On się rozpłakał na parkiecie, a potem wyznali sobie miłość. Żadne z nich w tym momencie nie pamiętało już o wielkiej kłótni dotyczącej Joanie i seksu z Colem. A ja ten przebieg wydarzeń kupiłam bez żadnych zastrzeżeń.
Nawet jeśli czasem po drodze mamy wątpliwości co do tego, czy twórcy "The Affair" aby na pewno w stu procentach wiedzą, co robią, finały sezonów udowadniają, że to są scenariusze przemyślane bardzo dokładnie, od początku do końca. Zwroty akcji potrafią zaskakiwać bardziej niż te z "Homeland", ale kiedy odtworzy się przebieg wypadków od początku, wszystko staje się oczywiste. W serialu nie ma luk, każdy element czemuś służy i znajduje się dokładnie tam, gdzie znajdować się powinien. A jednak jeszcze tydzień temu żadnym cudem byśmy nie zgadli, że to Helen przejechała Scotty'ego! Oszukano nas tak sprawnie, że dłonie same składają się do oklasków.
Ten odcinek działa więc przede wszystkim jako finał, który i dostarczył nam paru opartych na solidnych podstawach odpowiedzi, i na dodatek zakończył się mocnym cliffhangerem. Ale to też niezły odcinek sam w sobie, pełen scen, które mają znaczenie i zapadają w pamięć. "The House of the Rising Sun" zaśpiewane przez pijanego Scotty'ego nie przebiło co prawda ładunkiem emocjonalnym "Homeward Bound" w wykonaniu Kevina z "Pozostawionych", ale obserwowanie rosnącego przerażenia na twarzy Alison było fascynującym doświadczeniem. Zwłaszcza że w końcu nie wytrzymała i wyznała Noahowi wszystko – przynajmniej w swojej wersji zdarzeń, bo w jego wersji oczywiście moment wyznania wygląda zupełnie inaczej.
Z kolei w wersji Noaha świetnie wypadła jego wściekła przemowa o tym, jak bardzo bezcelowe jest to, co oboje zrobili. Trzy lata wcześniej on myślał, że tu chodzi o miłość – tę prawdziwą i jedyną, o którą trzeba walczyć i dla której można rozwalić cały świat. Teraz już tak nie myśli – nie musiał nam tego mówić, abyśmy to wiedzieli – wręcz przeciwnie, coraz częściej myśli o byłej żonie, którą wtedy zostawił. Myśli też, że to wszystko – kim jesteśmy, co wybierzemy, jaki ten wybór będzie miał na nas wpływ – może być albo jedną wielką pomyłką, albo w ogóle nie mieć znaczenia. Udała mu się ta mowa, trzeba przyznać.
Bardzo dobrze też patrzyło się na Noaha i Helen na plaży – pamiętacie Noaha i Alison na plaży w pilocie? – którzy powiedzieli sobie rzeczy, jakich sobie nie mówili od bardzo dawna, a poza tym nieźle bawili się w swoim towarzystwie, choć oczywiście dominowało picie na smutno i wisielczy humor. Przez większość tego finału mieliśmy bardzo wyraźnie przeciwstawionych Noaha i Helen z Noahem i Alison – w tej pierwszej konfiguracji było mnóstwo chemii, luzu i szczerości, w tej drugiej wściekłość, skrępowanie, momentami wręcz wzajemna niechęć.
Głupi wypadek, który tak naprawdę miał miejsce głównie z winy samego Scotty'ego – pijanego w sztok i gotowego wziąć siłą kobietę, która nigdy go nie chciała – przewrócił wszystko do góry nogami. Kiedy już, już wydawało się, że Noah wróci do Helen, przynajmniej na jakiś czas, los postanowił z niego zakpić i postawić go w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Przypadek, zbieg okoliczności zmienił wszystko, a dobrego wyjścia z sytuacji naprawdę nie ma.
Jednocześnie zaś trudno nazwać mordercą kogokolwiek z trójki osób zamieszanych w zabicie Scotty'ego. Doszukiwanie się motywu było błędem – żadne z nich nie popełniło morderstwa z premedytacją i żadne prawdopodobnie nie byłoby do niego zdolne. To nie mordercy, to zupełnie przeciętni ludzie, którzy popełnili kilka głupich błędów i za to płacą na różne sposoby.
I właśnie dlatego "The Affair" jest wielkie – nie dość że dało radę nas oszukać, to jeszcze w ciągu niecałych 70 minut udowodniło, że taka a nie inna wersja zdarzeń jest jedyną właściwą. Pod każdym względem, w końcu zgadza się tutaj nie tylko sama intryga kryminalna, ale także psychologia postaci. Nikt nie zrobił niczego, co by wykraczało poza jego zwyczajowe zachowania. To już nasza sprawa, kogo o co oskarżaliśmy w ciągu tego sezonu – prawda o nich wszystkich jest najbardziej banalna na świecie. W nikim z nich nie ma więcej zła ani też więcej dobra niż w najbardziej przeciętnym z nas. My na ich miejscu pewnie zachowalibyśmy się podobnie – popełnilibyśmy te same błędy, te same akty pychy, tchórzostwa, a kto wie, może i heroizmu.
I właśnie dlatego "The Affair" tak piekielnie wciąga i zachwyca – to najbardziej niezwykły serial o najbardziej zwyczajnych ludziach.