Pazurkiem po ekranie #104: Bomby, strzały, finały
Marta Wawrzyn
17 grudnia 2015, 21:02
Kłótnie, strzelaniny, wielkie emocje, a nawet wybuch prawdziwej atomówki – widać, że to czas zimowych finałów! Co nie zmienia faktu, że był to kolejny świetny tydzień w serialach. Uwaga na spoilery z "Homeland", "The Affair", "Żony idealnej", "Manhattanu", a także "Jane the Virgin".
Kłótnie, strzelaniny, wielkie emocje, a nawet wybuch prawdziwej atomówki – widać, że to czas zimowych finałów! Co nie zmienia faktu, że był to kolejny świetny tydzień w serialach. Uwaga na spoilery z "Homeland", "The Affair", "Żony idealnej", "Manhattanu", a także "Jane the Virgin".
Dzisiejszy przegląd zaczniemy od "Manhattanu" – serialu, którego prawdopodobnie nie ogląda nikt poza mną i garstką amerykańskich krytyków. Nie będzie jednak wielkim spoilerem, jeśli napiszę, że w finale 2. sezonu na świat zrzucono atomówkę, bo jeśli chodziliście na lekcje historii choćby w podstawówce, wiecie, że prędzej czy później musiało się to tak skończyć. To, czego nie powie Wam szkoła, tylko serial, to ogromne dylematy targające naukowcami zaangażowanymi w Projekt Manhattan, szalone emocje towarzyszące budowie najbardziej zabójczej broni w dziejach i spustoszenie, jakie kilka lat w obozie pośrodku pustyni poczyniło w życiu tych ludzi.
Nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, w jakim stopniu to, co pokazuje "Manhattan" jest fikcją – 90%? 50%? 20%? – ale jednego jestem pewna. Serial robi wrażenie, ma świetnie napisane postacie i przemyślaną od początku do końca fabułę. Choć ani test Trinity, ani zrzucenie atomówki na japońskie miasta nie stanowią żadnego zaskoczenia, sposób, w jaki pokazano to "od kuchni", może być dużym szokiem. "Manhattan" nie zawiera ani grama patosu czy patriotyzmu w takiej formie, jaką wpaja nam się w szkołach. W finale 2. sezonu oglądamy zniszczonych ludzi, którzy podejmują "dla większego dobra" decyzję o zabiciu kilkudziesięciu tysięcy niewinnych osób – teoretycznie po to, żeby nigdy już nikt nie stanął przed podobną decyzją, a w praktyce… nie wiadomo.
Ich twarze w momencie wybuchu bomby na pustyni odzwierciedlają wszelkie możliwe emocje – zdziwienie, zachwyt i dumę, że się udało, zmieszaną z jakimś rodzajem szoku czy wręcz przerażenia. Do momentu testu nie było pewności, czy przypadkiem nie zostanie podpalona atmosfera, co by oznaczało koniec wszystkich wojen i ludzkości przy okazji. Charlie Isaacs wygląda w finale jak zjawa. Jego żona po prostu ucieka. Frank Winter orientuje się, że jest bezsilny. Fritz decyduje się rozwiązać wszystkie problemy w jednej sekundzie. Itd., itp.
"Manhattan" to nie serial o bombie atomowej, to przede wszystkim opowieść o ludziach, którzy ją tworzyli, żyjąc przez lata w warunkach więcej niż specyficznych. Jeśli scena wybuchu będzie ostatnią, to z pewnością będzie to perfekcyjne podsumowanie. Ale uważam, że spokojnie można by jeszcze zrobić 3. sezon – choćby i składający się z kilku odcinków – który by opowiedział nam dalsze losy tych naukowców, zagnanych przez ambicję do miejsca, gdzie może i spełniają się marzenia, ale ma to swoją cenę.
W "Homeland" nie przestaje mnie zadziwiać Allison – zdecydowanie najciekawsza postać tego sezonu. Jej zimna krew i okrucieństwo – kiedy strzelała do wszystkim, w tym również do samej siebie – zrobiły na mnie piorunujące wrażenie, choć wciąż troszkę żałuję, że ta intryga nie okazała się jeszcze bardziej skomplikowana, a ruda zdrajczyni tak po prostu znikła zamiast kontynuować swoją grę. Ale rozumiem, że jej rola się skończyła – ktoś musiał wysłać wszystkie siły na lotnisko zamiast na dworzec, po to aby Carrie mogła ratować świat na dworcu.
Najważniejsze pytanie przed finałem brzmi: będzie drugi Paryż czy go nie będzie? I niezależnie od tego, którą opcję "Homeland" wybierze, ten sezon zostanie zapamiętany jako całkiem niezły komentarz do obecnej sytuacji w Europie. Czy sprawiedliwy i oddający w stu procentach rzeczywistość – nie wiem, pewnie nie. Ale z pewnością bardzo mocny, zwłaszcza że to przecież "tylko serial".
Bombę emocjonalną zrzuciła na nas znienacka "Żona idealna". I muszę powiedzieć, że ostatnia minuta zimowego finału zrobiła na mnie większe wrażenie niż cokolwiek innego w tym sezonie. Eli Gold pozbył się ogromnego balastu i przerzucił go na Alicię, a ja z jednej strony oglądałam to szeroko otwartymi oczami, a z drugiej zastanawiałam się, jak to się dzieje, że jedyny rzeczywiście mocny moment w tym sezonie dotyczy sytuacji sprzed lat i bohatera, którego już z nami nie ma.
Z jednej strony – to była genialna końcówka i chcę wiedzieć, jak Alicia sobie poradzi z tym, co na nią tak nagle spadło. Z drugiej – wydaje mi się, iż to nie przypadek, że Will obchodzi mnie wciąż bardziej niż Jason i cała reszta. "Żona idealna" najlepsze czasy ma już niestety za sobą i nie pomoże ani Iowa, ani Hillary Clinton. Pozostaje chyba tylko zmartwychwstanie – albo szybki koniec.
W "The Affair" zmienił się czarny charakter – to już nie Noah, ten pogubiony biedaczek, który tak bardzo chciałby być dobry i wielki jednocześnie, a Alison, która podjęła kilka wątpliwych decyzji i postawiła wszystkich przed faktem dokonanym. Kupno Lobster Roll do spółki z byłym mężem i jego narzeczoną to niestety pomysł najgorszy z możliwych dla całej tej trójki, a oficjalne uzasadnienie – "bo ja jestem dziewczyną z Montauk" – brzmi po prostu fatalnie.
Wydaje mi się, że "The Affair" znów troszkę przekombinowało, a ponieważ nauczyłam się już, iż wszystko w tym serialu jest "po coś", chwilowo skupię się na nielubieniu Alison. Nie wiem, czy ona rzeczywiście nie ma serca – jak powtarza Oscar – wiem, że świadomie dokonała kilku wątpliwych moralnie wyborów. I z jakiegoś powodu jest mi ją trudniej rozgrzeszyć niż Noaha, zwłaszcza że ciągle to właśnie ją podejrzewam o zabicie Scotty'ego. Ciekawa jestem, co się wydarzy w finale i czy moje postrzeganie tego, co nam zaserwowali w tym sezonie, znów się zmieni o 180 stopni. Na razie jestem skłonna zgodzić się z pijanym Oscarem i powtórzyć Noahowi: "jesteś tylko p***onym turystą".
Kilka bomb zrzucono też na widzów "Jane the Virgin", prawdopodobnie już na wszystko uodpornionych. Aresztowanie Petry, tuż po tym jak wyznała wszystkie swoje grzechy Rafaelowi, nie zrobiło więc na mnie aż takiego wrażenia, podobnie zresztą jak prawda o matce Luisy i tysiąc innych twistów, których nie pamiętam. Ale serial CW, choć nie wciąga mnie już tak jak na początku, wciąż potrafi mnie rozbawić takimi drobiazgami, jak wyliczenie czterech rzeczy, które uspokajają Rogelia. Czekam więc na powrót z niecierpliwością, choć jestem pewna, że Petrze włos z głowy nie spadnie.
Najlepszą rzeczą, jaką widziałam w tym tygodniu, było oczywiście "Fargo", ale właściwie nie wiem, co mogłabym dodać do recenzji Mateusza. To był genialny sezon, idealny finał i jestem zła na siebie, że dałam się wywieść w pole, bo cały czas myślałam schematami typu "zbrodnia, kara i śnieg". W tym sezonie Noah Hawley mocno sobie zakpił z takich jak ja i jestem mu za to wdzięczna, a amerykańskim dziennikarzom strasznie zazdroszczę telekonferencji na koniec sezonu. Ale nawet jeśli o telekonferencji mogę co najwyżej poczytać, to i tak była dla mnie niesamowita przygoda. 2. sezon "Fargo" to kolejny dowód na to, że seriale dorównują literaturze.
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i koniecznie zaglądajcie do nas na Twittera, bo tam dzieje się najwięcej. Do następnego!