Napisy piątkowe #8: Diabły, święta i emocje
Bartosz Wieremiej
11 grudnia 2015, 20:03
W ostatnich dniach nie brakowało zgonów, zdrad, skomplikowanych planów i pożądanych powrotów. Były też bombki oraz choinki, miłość unosiła się w powietrzu, a z naboi i z broni białej korzystano raczej chętnie. Tym razem w "Napisach piątkowych" prawie sami stali bywalcy, a do tego zajrzymy do głowy Sheldona Coopera. Spoilery.
W ostatnich dniach nie brakowało zgonów, zdrad, skomplikowanych planów i pożądanych powrotów. Były też bombki oraz choinki, miłość unosiła się w powietrzu, a z naboi i z broni białej korzystano raczej chętnie. Tym razem w "Napisach piątkowych" prawie sami stali bywalcy, a do tego zajrzymy do głowy Sheldona Coopera. Spoilery.
W "Supernatural" już spotkanie Deana (Jensen Ackles) oraz dorosłej Amary (Emily Swallow) można by uznać za wystarczająco ważne wydarzenie, aby wokół niego zbudować cały odcinek. Na ową konfrontację czekaliśmy od ładnych kilku tygodni, a przecież ostatnio siostrzyczka Wszechmogącego dość swobodnie wędrowała sobie po globusie. Fragmenty owej włóczęgi w poszukiwaniu Boga zobaczyliśmy także w "O Brother Where Art Thou?" i były one znacznie ciekawsze niż to, co kiedyś robił ze światem napędzany czyśćcowymi duszami Castiel.
Wszystko jednak w ostatnim odcinku "Nie z tego świata" ustąpiło miejsca pewnej klatce, z której w zasadzie wypuszczono osobnika zwącego się Lucifer. Postaci ciepło wspominanej przez wielu – szczególnie kiedy w owego Lucka wciela się Mark Pellegrino. I był to godny powrót, przy okazji którego uraczono nas tak przyjemnymi widokami, jak Crowley (Mark Sheppard) i Rowena (Ruth Connell) w jednym pomieszczeniu.
Najlepsze jest jednak to, że pomimo dwóch istotnych wydarzeń i jednego pocałunku "O Brother Where Art Thou?" było zaskakująco spójnym odcinkiem. Całkiem sensownie napisanym – nie zawierał, jakże częstego w tym przypadku , elementu niechlujnej i wymęczonej rutyny. Nikt nie przynudzał, nikt się nie śpieszył, a Amara w kościele miała naprawdę dobre momenty. Zawsze zaskakuje mnie, kiedy przytrafiają się odcinki "Supernatural", które po prostu mi się podobają.
W "Once Upon a Time" męcząca pierwsza połowa 5. sezonu wreszcie dobiła do końca. Zelenę (Rebecca Mader) w dość gwałtowny sposób wysłano do Oz, część bohaterów była na skraju śmierci, tłumy kręciły się po ulicach, a Killian (Colin O'Donoghue) poświęcił się dla ogółu. Wiemy także, że Rumplestiltskin (Robert Carlyle) został znowu naczelnym złoczyńcą i tym razem dysponuje mocą, o której nikomu się nie śniło. Ach, Emma (Jennifer Morrison) i kilka innych osób wybrało się na wycieczkę do piekła.
Tyle szczątkowego opisu, bo w sumie jak tak dalej zacznę wymieniać, to okaże się, że całość na papierze ma całkiem dużo sensu. Z drugiej strony będzie w tym trochę racji. Nawet wtórne retrospekcje dałoby się sensownie sprzedać. O ile mordowanie ojców jest w tych światach czymś zaskakująco powszechnym, to jednak zobaczenie "prawdziwej" Reginy (Lana Parrilla) to zawsze wielka atrakcja.
Ostatecznie "Swan Song" jako odcinek da się obronić – były dramatyczne sceny, szczere wyznania i zwroty akcji. Nie wiem jednak czy warto. Dotychczas wyemitowana część sezonu rozczarowała, a to, co szykowane jest na wiosnę, wcale nie brzmi lepiej. Co więc zrobić z nieszczęsnym "Once Upon a Time"?
W obydwu serialach The CW z kolorowymi kapturkami w rolach głównych twórcy postanowili nieco podnieść stawkę całej batalii i przy okazji zaproponowali odcinki, które bardziej mi się podobały niż wielki crossover z ubiegłego tygodnia.
W "The Flash" poza świętowaniem postawiono na odwiedziny bardzo wielu gości, a Wentworth Miller oraz Mark Hamill dostarczyli kilku ciekawych momentów. Zresztą nieźle ktoś sobie wymyślił czas powrotu tego ostatniego. Nie przerodziło się to jednak w kolejny festiwal bezwartościowych epizodów, po pierwsze dzięki opowiedzeniu nam czegoś więcej o Patty Spivot (Shantel VanSanten) – wreszcie miała okazję pokazać trochę osobowości. Po drugie pojawił się Wally West (Keiynan Lonsdale), a zanim do tego doszło, Jesse L. Martin zachwycił praktycznie w każdym monologu, jaki dano mu do powiedzenia.
Z kolei w "Arrow" świat dowiedział się o istnieniu Damiena Darhka (Neal McDonough) i jest to kolejna rzecz, która bardzo mnie ucieszyła w tym sezonie. Były też świetne sceny jak ta w celi między Oliverem (Stephen Amell) i Felicity (Emily Bett Rickards). Bardzo dobrze też rozplanowano końcówkę, a rzut oka na rodzinę Darhka oraz "The Little Drummer Boy" w tle, kiedy w świeżo zaręczona (wspomniana już) para spotkała się z tłumem napastników zaopatrzonym w broń maszynową, był bardzo ciekawym wyborem. Niestety sam efekt okazał się do przewidzenia: skoro rok temu o tej samej porze w przepaść spadał Oliver, tym razem na skraju śmierci musiała znaleźć się Felicity.
A właśnie, w przeciwieństwie do hiszpańskiej inkwizycji, Malcolma (John Barrowman) zawsze można się spodziewać.
Przypadkiem postanowiłem rzucić okiem na "The Big Bang Theory" i zaskoczyło mnie, że w 20 minut "The Earworm Reverberation" sprawiło mi frajdę. O dziwo nawet Dave'a (Stephen Merchant) lubię. Podobał mi się pomysł na ten odcinek i znalezienie Sheldonowi (Jim Parsons) akurat takiej piosenki, która swoją obecnością w jego czerepie rzeczywiście może wpłynąć na świat, wywołać wojnę itp. Wielki pocałunek i pojednanie w progu czyjegoś mieszkania również były całkiem dobrze zrobione, a wcześniej z przyjemnością obserwowało się miny Leonarda (Johny Galecki) i Penny (Kaley Cuoco).
Jasne, część odcinka poświęconą Wolowitzowi (Simon Helberg) i Koothrappaliemu (Kunal Nayyar) można by równie dobrze wyrzucić i dać coś konkretnego do roboty np. Bernadette (Melissa Rauch), ale nie będę narzekać. Całość była znacznie lepsza niż spodziewane i typowe spotkanie z tym sitcomem CBS.
Do zobaczenia!