"Most nad Sundem" (3×10): Przełamując depresję
Mateusz Piesowicz
8 grudnia 2015, 12:32
"Most nad Sundem" zwodził nas w tym sezonie tak skutecznie, że chyba nawet jego twórcy zaplątali się w ilości i różnorodności wykreowanych wątków. Nie ulega jednak wątpliwości, że na koniec zaserwowali widzom spektakl, jakiego ci długo nie zapomną. Uwaga na spoilery z całego sezonu i zakończenia.
"Most nad Sundem" zwodził nas w tym sezonie tak skutecznie, że chyba nawet jego twórcy zaplątali się w ilości i różnorodności wykreowanych wątków. Nie ulega jednak wątpliwości, że na koniec zaserwowali widzom spektakl, jakiego ci długo nie zapomną. Uwaga na spoilery z całego sezonu i zakończenia.
Po pierwszym odcinku zastanawiałem się, dokąd tym razem zaprowadzi bohaterów skomplikowana fabuła, jednocześnie będąc spokojnym o jakość scenariusza. W końcu twórca serialu – Hans Rosenfeldt – jak mało kto zna się na budowaniu wielopiętrowych łamigłówek. Dziś mogę stwierdzić na pewno, że tropy podsunięte na samym początku były, zgodnie z przewidywaniami, tylko wierzchołkiem góry lodowej. Kolejne odcinki przyniosły nowe ofiary i masę wątków pobocznych, z których zdecydowana większość okazała się typowymi zmyłkami, mającymi odwrócić naszą uwagę i nie pozwolić, byśmy rozwiązali tajemnicę zbyt szybko. Nie ma w tym nic złego, dopóki jakość całej historii nie cierpi na jej zbytnim rozdrobnieniu. Tu jednak pojawia się zarzut wobec tego sezonu. Niektóre z podrzucanych nam fałszywych tropów okazały się bowiem albo niezbyt interesujące, albo niedostatecznie spuentowane.
Nie oznacza to absolutnie, że cały scenariusz należy teraz wyrzucić do kosza, a o nowych odcinkach jak najszybciej zapomnieć. "Most nad Sundem" nadal był tak samo mrocznym i piekielnie wciągającym kryminałem, jak w poprzednich latach, a same zbrodnie stanowiły intrygującą układankę. Wydaje się jednak, że tym razem Rosenfeldt zbyt mocno skupił się na rzucaniu kłód pod nogi bohaterów i w pewnym momencie stracił nad nimi wszystkimi kontrolę. W niedawnym czacie z widzami sam przyznał, że niektóre pomysły na fałszywe tropy były nietrafione (odnosił się akurat do momentu, gdy widzimy Claesa Sandberga z łopatą i workiem), a konkluzje dotyczące części wątków po prostu nie zmieściły się w serialu. O ile nie mam nic przeciwko bogactwu fabularnemu, to lepiej było jakąś historię pominąć, niż zostawić nas w takim zawieszeniu.
Tym bardziej, że trzeci sezon "Mostu nad Sundem" i tak oferował mnóstwo atrakcji. Do wspomnianego poprzednim razem wątku społeczno-obyczajowego dodano potem m.in. handel narkotykami, seksskandal z udziałem celebrytki czy stalkerkę z własnym zakładem pogrzebowym. Wątków było tak dużo, a zależności między nimi niekiedy tak delikatne, że łatwo było coś przegapić, bo nie skojarzyło się jakiegoś faktu czy twarzy (doszło do tego, że w pewnym momencie zdawało mi się, że trzy kompletnie różne postaci to ta sama osoba). Jeśli Rosenfeldt przyjął za konkurencję samego siebie z sezonu drugiego i postanowił przebić go stopniem skomplikowania, to brawo, misja wykonana. Chyba jednak nie o to chodziło.
Nagromadzenie wątków pobocznych zwykle kończy się tak, że cierpi na tym główna linia fabularna. Tutaj nie można wprawdzie powiedzieć, by poszukiwania mordercy i ujawnienie jego tożsamości były rozczarowujące, bo przez większość czasu zapewniły masę emocji i mimo drobnych nielogiczności doczekały się całkiem sensownego rozwiązania. Jednak stwierdzenie, że niekiedy za bardzo schodziły na drugi plan, jest już jak najbardziej na miejscu. Zwłaszcza że działo się to kosztem historii i postaci, których powiązanie z głównym wątkiem było naprawdę marginalne. Tacy bohaterowie, jak choćby wspomniany już Claes Sandberg (Reuben Sallmander) czy młody hazardzista Marc (Michael Slebsager), spędzili na ekranie nieco zbyt dużo czasu, biorąc pod uwagę ich udział w całej aferze.
A może wystarczyło po prostu skupić się na najmocniejszych punktach serialu, czyli Sadze (Sofia Helin) i Henriku (Thure Lindhardt)? Pani detektyw i jej nowy partner to bez dwóch zdań najlepsze powody, by obejrzeć trzeci sezon "Mostu nad Sundem". Do tego, że ona jest fenomenalnie napisaną i zagraną postacią, już zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale następcę Martina Rhode dopiero poznawaliśmy. Choć wątpliwości było dużo, trzeba powiedzieć, że jest to znajomość bardzo udana. Duński policjant okazał się kompletnie innym bohaterem niż jego poprzednik, ale połączyło ich jedno – umiejętność obchodzenia się z Sagą Norén. Czy bardziej wpłynął na to niewątpliwy urok osobisty Henrika, czy fakt, że jest człowiekiem równie rozbitym, co główna bohaterka, trudno powiedzieć, ale na pewno mało kto się spodziewał, że Saga otrzyma partnera, który będzie do niej tak idealnie pasował (i nie mam tu na myśli tego, jak dobrze wypadali we wspólnych rozmowach o seksie).
Psychiczne i narkotykowe problemy Henrika były tylko przykrywką dla faktu, że ten facet jest wrakiem człowieka. Zdruzgotany zaginięciem żony i córek zachowuje wprawdzie pozory, bo prochy pozwalają mu normalnie funkcjonować, jednak wiemy, że głęboko w środku nigdy nie zaznał spokoju. Na ironię zakrawa fakt, że osobą, która do niego dotarła, okazała się Saga. Niezdolna do wyrażenia emocji kobieta, dodatkowo zniszczona pojawieniem się matki i utratą nielicznych przyjaciół, niespodziewanie potrafiła przynajmniej w pewnym stopniu uwolnić Henrika od jego demonów. A przy okazji stworzyć wraz z nim jeden z najdziwniejszych ekranowych duetów w ostatnim czasie. Zwłaszcza gdy dochodziło do intymnych kontaktów między tą dwójką – wszystko można o tym powiedzieć, ale na pewno nie to, że sypały się iskry. A jednak trudno o lepsze dopasowanie.
Najlepiej widać to w zakończeniu ostatniego odcinka. Niesamowicie mocnym i subtelnym jednocześnie, a przy okazji podkreślającym, że tak naprawdę poszukiwania mordercy były w tym sezonie tylko dodatkiem do wątku osobistego. Wszystkie nieszczęścia sypiące się na Sagę znalazły w końcu ujście i niewiele brakowało, by pchnęły bohaterkę ku ostatecznemu rozwiązaniu. Skończyło się na łzach (jeszcze niedawno rzecz kompletnie nie do uwierzenia) i ogromnej uldze oraz świetnie pasującej konkluzji, że para rozbitych ludzi może stanowić dla siebie nawzajem znakomity rodzaj terapii. Jest to jakieś odstępstwo od skandynawskich kryminałów, które zwykle nie należą do szczególnie optymistycznych. Może to początek nowego trendu?
Na koniec jeszcze nieuchronne pytanie o kolejny sezon. Decyzji brak, a Hans Rosenfeldt podkreślał, że może skończyć serial już teraz. To prawda, zakończenie pozostało wprawdzie otwarte, ale też dało na tyle dużo odpowiedzi, że można uznać historię za skończoną. Ostatecznie wszystko będzie zależeć od zapotrzebowania i dostępności aktorów. Sofia Helin podkreślała, że granie Sagi wykończyło ją psychicznie – po takim sezonie zupełnie mnie to nie dziwi – więc, o ile kontynuacja powstanie, to zapewne trochę na nią poczekamy. Cierpliwość wydaje się jednak wskazana, wszak Rosenfeldt nadal potrafi pisać świetne kryminały, a przyszłość bohaterów rysuje się teraz w nieco innych barwach. Nie wiem jak Wy, ale ja jestem najzupełniej w świecie ciekaw tego, czy zobaczymy szczęśliwą Sagę Norén.