"Glee" (3×06): To był odcinek Santany!
Marta Rosenblatt
18 listopada 2011, 17:44
"Mash Off" to kolejny świetny odcinek "Glee", zarówno pod względem muzycznym, jak i scenariuszowym. Uwaga na spoilery!
"Mash Off" to kolejny świetny odcinek "Glee", zarówno pod względem muzycznym, jak i scenariuszowym. Uwaga na spoilery!
Lepsze jest wrogiem dobrego? Niekoniecznie. W przypadku ostatniego mash-upowego odcinka "Glee" jest wręcz odwrotnie. Nie wiem na czym to polega, ale wygląda na to, że oglądalność jest odwrotnie proporcjonalna do poziomu odcinka. Widzów ubywa, a szkoda, bo naprawdę jest co oglądać.
Jeżeli do poziomu muzycznego "The First Time" można było mieć jakieś "ale", to w "Mash Off" wszystko było perfekcyjne. Oczywiście nie jest żadną tajemnica fakt, że mash-upy to specjalność "Glee". Jednak czy ktoś spodziewał się że oklepane "You Make My Dreams" wyjdzie im tak rewelacyjnie? Nie wiem, czy to bardziej zasługa strojów i choreografii niż samej muzyki, ale całość wypadła na szóstkę. Zwłaszcza że zaśpiewały, niesłyszane od bardzo dawna, Quinn i Tina. Konkurencyjnym mash-upem mieliśmy okazję rozkoszować się już wcześniej, gdyż FOX wspaniałomyślnie go udostępnił. To jednak nie zepsuło odbioru, "Rumour Has It"/"Someone Like You" robi tak samo niesamowite wrażenie jak za pierwszym razem.
Kiedyś pisałam, że wolę kiedy chór wykonuje stare hity. Odwołuję to, co napisałam. Jeśli nowe piosenki będą piosenkami Adele lub jakiejś innej wokalistki znanej ze śpiewania, a nie bywania – jestem jak najbardziej za. Skoro mowa już o piosenkarkach-celebrytkach to uwierzycie, że nawet piosenka Lady Gagi nie zaniżyła poziomu? Ba, całkiem przyjemnie się jej słuchało. Jeszcze przyjemniej słuchało i oglądało się cover Van Halen. Jako zdeklarowana fanka tego zespołu miałam dwa wyjścia – znienawidzić lub pokochać tę wersję. Wybrałam tę drugą opcję, Puck i spółka nie spartaczyli tego. Początek, będący nawiązaniem do teledysku z 1984 roku, też absolutnie nie urąga tej legendzie rocka. No i na koniec pojedynek na sali gimnastycznej: Finn kontra Santana – kolejny energetyczny występ do kolekcji.
W części pozamuzyczną też nie ma się do czego przyczepić. Tydzień temu narzekałam na brak Sue. Scenarzyści chyba czytają Serialową, bo w tym odcinku Sue się pojawiła. Zamiast "Kącika Sue" mamy teraz spoty wyborcze. Oczywiście "Kącika" nie pobije nic, ale muszę przyznać, że tekst "to nic osobistego" jest kolejnym cytatem do kolekcji ulubionych powiedzonek Sue Sylvester. Niektórzy zarzucają temu wątkowi nudę i przewidywalność, trudno się z tym nie zgodzić. Widać, że brakuje pomysłu na tę postać. Miejmy nadzieję, że Sue rozkręci się w następnym odcinku, kiedy tak boleśnie zaingeruje w związek trenerki Beiste.
Oprócz tego mieliśmy odpowiedzialnego ojca Pucka i nieodpowiedzialną matkę Quinn. Mam nadzieję, że scenarzyści maja pomysł, jak to poukładać. Zachowanie Quinn pokazuje, jak wielkie problemy z samą sobą ma ta dziewczyna. Liczę na to, że to część przemyślanego konceptu, a nie efekt braku pomysłu jak pociągnąć jej wątek.
Głównym osią "Mash Off" była walka między nowo powstałym chórem Troubletones, a New Directions. Często "gleeki" na różnych forach narzekają na konflikt w "Glee", kłótnie są takie be, niech wszyscy się kochają. Nie wiem, jakby wyglądałby serial, w którym wszyscy się lubią. Najprawdopodobniej pousypialibyśmy wszyscy z nudów. Dzięki dwóm chórom akcja posuwa się do przodu i w końcu mamy coś nowego. Poza tym wreszcie tak utalentowane wokalistki jak Amber Riley i Naya Rivera mają szansę się wykazać.
Skoro jesteśmy już przy Nayi – to był jej odcinek. Zarówno pod względem wokalnym, jak i aktorskim. Jestem naprawdę mile zaskoczona, że Santanie poświęcono tyle czasu. Jeszcze niedawno, kiedy Brittany zwiazała się Artiem, byłam pewna, że w ogóle nie będzie wątku lesbijskiego. Nawet nie śmiałam marzyć, że twórcy "Glee" poświęcą jej coming outowi przed rodziną cały odcinek, w dodatku jeszcze jakoś sensownie rozwiążą to fabularnie.
Wyjście z szafy (do wszystkich marudzących: to oficjalne tłumaczenie) Santany jest szeroko komentowane w amerykańskich mediach. Zwłaszcza sposób, w jaki do tego doszło. Owszem, Finn zachował się, delikatnie mówiąc, nieelegancko i to był (modne słowo) cios poniżej pasa. Jednak po tym wiadrze pomyj, które wylała na niego Santana, trudno dziwić się, że chłopak uderzył w jej najczulszy punkt. Oczywiście jako przybrany brat Kurta mógł pomyśleć, jak ją to zrani, ale myślenie nigdy nie było mocną strona Finna. Zresztą taki dramatyzm uwiarygodni trochę "Glee", wszak takie coming outy często bywają bolesne, a "Glee", mimo iż jest komedią, uchodzi za serial, opowiadający o problemach homoseksualnej młodzieży.
Tym bardziej jestem ciekawa odcinka 7., "I Kissed a Girl". Niestety mam złe wiadomości. Pierwsza- zostanie on wyemitowany dopiero za dwa tygodnie. I druga – motywem przewodnim będzie jednak piosenka Katy Perry. Nie wiem, co piosenka o eksperymentowaniu w łóżku ma wspólnego z problemami wyautowanej nie ze swojej woli lesbijki, ale trudno. "Glee" to część popkultury i musi operować kodem kulturowym rodem z MTV.