Ranking premier październikowych: Które warto oglądać?
Redakcja
18 listopada 2011, 22:02
"Homeland"
Michał Kolanko: Sierżant Brody – bohater narodowy Ameryki, uwolniony po ośmiu latach niewoli u Al-Kaidy, czy zdrajca i terrorysta, który chce zadać cios w samo serce ojczyzny? Tylko jedna agentka CIA ma wątpliwości. I dla tych wątpliwości jest gotowa zaryzykować wszystko – nawet własną karierę. Osią "Homeland" jest gra w kotka i myszkę, którą prowadzą ze sobą Brody (Damian Lewis, znany w Polsce najlepiej jako major Winters z "Kompanii Braci") i Carrie Anderson (Claire Danes). W każdym odcinku dostajemy kolejny fragment układanki, a im więcej widzowie dowiadują się o obu stronach rozgrywki, tym więcej pojawia się wątpliwości.
"Homeland", co jest rzadkością w świecie dzisiejszej rozrywki, nie dostarcza gotowych odpowiedzi na pytania, które stawia, zostawiając bardzo dużo oglądającym. Dotyczy to nie tylko wątku głównego, ale i pobocznych – pokazujących m.in. wewnętrzne rozgrywki w CIA czy też próby poukładania sobie przez Brody'ego życia osobistego. "Homeland" nie jest idealny – liczne dłużyzny, zwłaszcza w pierwszych odcinkach powodują, że serial może wydawać się nudny i przeładowany nieistotnymi detalami. Ale jako całość nie ma sobie równych tej jesieni.
Marta Wawrzyn: We wrześniu, jeszcze przed premierą, ocenialiśmy pilota – i nie do wszystkich przemówił. Przyznaję, należałam do sceptyków, których zniechęcił pierwszy odcinek, zapowiadający nużące połączenie psychologicznego dramatu z domieszką cycków i patriotycznej sieczki 'a la "24 godziny".
Myliłam się, ach, bardzo się myliłam! "Homeland" po paru odcinkach okazał się jedną z najciekawszych, a na pewno najbardziej wciągającą produkcją tej jesieni. Bohaterowie są nieszablonowi i świetnie zagrani, relacje między nimi zaskakujące, nie brakuje niełatwych do rozgryzienia gierek i porządnych zwrotów akcji w stylu "24 godzin". Ten serial to coś więcej niż polityczny thriller, to też niebanalnie opowiedziana historia o człowieku, miłości, poświęceniach. Polecam.
"Hell on Wheels"
Daniel Nogal: "Hell on Wheels" to po prostu dobry serial o Dzikim Zachodzie. Może niezbyt oryginalny, bo wszystko zbudowano tu z doskonale znanych westernowych klocków (od mszczącego się twardziela po zdejmujących skalpy czerwonoskórych), ale naprawdę dobry.
Detale dopracowane są do ostatniego guzika, krajobrazy piękne, aktorzy nie zawodzą, zaś zwroty akcji nie pozwalają się nudzić. A do tego drugi odcinek był nawet lepszy od pierwszego, zatem nic, tylko oglądać.
Marta Wawrzyn: A ja myślę, że to może być bardzo oryginalny serial – i niekoniecznie o Dzikim Zachodzie. Jeśli szukacie tu nowego "Deadwood", prawdopodobnie będziecie zawiedzeni. Jeśli lubicie inne seriale stacji AMC, ten też powinniście polubić. Jest tu i klimat, i świetne zdjęcia, i charakterystyczne dłużyzny wypełnione znaczącymi rozmowami, i bardzo dobra, naturalna muzyka (tak się narodził blues, proszę państwa!). Nie ma ani grama wszechobecnego w amerykańskich produkcjach plastiku.
"Hell on Wheels" rozkręca się wolno – choć na szczęście nie tak wolno jak "Breaking Bad" (pamiętacie, jaką męczarnią były pierwsze odcinki?). Daję mu szansę, choć pewności, że będzie to kolejna wielka rzecz od AMC, nie mam. Ale nawet jeśli do wielkości będzie mu daleko, ten serial wciąż jest jedną z najlepszych premier tej jesieni.
"Boss"
Mateusz Madejski: Bardzo dobry debiut, który miał bardzo kiepskie wyniki oglądalności. Słupki raczej nie pójdą w górę, bo kolejne odcinki są niestety coraz nudniejsze. Obraz bezwzględnych polityków i brutalnych realiów wielkiego miasta jest na początku fascynujący, ale na dłuższą metę jest zbyt ciężki dla przeciętnego widza seriali.
Michał Kolanko: Nowa produkcja Starz w swych założeniach przypomina "The Wire" skrzyżowane z "West Wing". Tom Kane (Kelsey Grammer, znany z sitcomu "Frasier") wciela się w burmistrza Chicago – archetypicznego polityka, reprezentującego wszystkie najgorsze cechy polityki w tym mieście. Tom Kane dowiaduje się jednak w pierwszym odcinku, że choruje na nieuleczalną chorobę układu nerwowego. Jego bezlitosne rządy nad miastem mają się więc ku końcowi – ale Kane nie podaje się do dymisji.
"Boss" przedstawia panoramę społeczną Chicago, ale bez zręczności "The Wire". Udane i dobrze przemyślane wątki polityczne – np. prawybory w wyborach na gubernatora Illinois – w serialu krzyżują się z mało interesującymi wątkami osobistymi. "Boss" jest nierówny, seks i przemoc wydają się momentami wymuszone, a postacie komicznie wręcz przerysowane, ale serial rozkręca się z odcinka na odcinek. Warto dać mu szansę.
Marta Wawrzyn: Za późno. Po dwóch odcinkach rzuciłam "Bossa" i nie wiem, czy kiedykolwiek do niego powrócę. I wcale nie chodzi o to, że to za ciężka produkcja dla mnie, przeciętnej widzki. Nie, to po prostu źle zrobiony serial. Główny bohater jest kompletnie nierealistycznym potworem, któremu ludzie przysyłają własne uszy w pudełkach. Ma banalną żonę, która nie chce z nim rozmawiać, jeśli nie ma w pobliżu kamer, banalną córkę, która wpadła w kłopoty, banalnych doradców i przeciwników politycznych. Choroba? Tak, to właśnie choroba strasznego burmistrza może sprawić, że zrobi się ciekawie, bardziej życiowo.
Niestety pierwsze odcinki, zamiast refleksji o życiu, wywołują u mnie refleksję na temat: jak reżyser "Milka" może robić takiego gniota?
"American Horror Story"
Paweł Rybicki: Serial, po którym spodziewano się wszystkiego – niczego. Jak na razie opinie widzów i krytyków są rozmaite, ale na pewno "American Horror Story" nikogo nie pozostawia obojętnym. Dobre aktorstwo, scenariusz na nowo wykorzystujący znane schematy, specyficzna atmosfera – to wszystko składa się na ten serial.
Dotychczasowe odcinki "American Horror Story" są jak najbardziej godne polecenia – i to nie tylko osobom, które lubią horrory. Jest to po prostu ciekawa historia, tyle że osadzona w specyficznych realiach. I strasząca widzów – ale bez epatowania zbędnymi obrzydliwościami. Nawet krwi za dużo w "American Horror Story" nie ma. Scenarzyści wolą budzić grozę w bardziej wysublimowany sposób.
"Last Man Standing"
Paweł Rybicki: Ktoś w ABC wpadł na genialny pomysł zrobienia serialu o zwykłej amerykańskiej rodzinie. Tak powstał "Last Man Standing" – serial zabawny dzięki ciepłemu humorowi i bezpretensjonalności. "Last Man Standing" nie spodobał się egzaltowanym krytykom, którzy uznali żarty ze zniewieściałych facetów za nieodpowiednie, a nawet groźne. To, że serial jest po prostu śmieszny, nie ma dla nich znaczenia.
Marta Wawrzyn: Nie jest to dzieło wybitne ani oryginalne. Telewizja ABC zaserwowała nam raczej powtórkę z rozrywki, czyli nową wersję "Pana złotej rączki". Oglądam jednak "Last Man Standing", na przekór amerykańskim recenzentom serialowym, którzy ocenili tylko i wyłącznie ideologię prezentowaną przez głównego bohatera. Nikomu z owych uroczych pań i panów nie wpadło chyba do głowy, że to tylko sitcom, serial, z którego można się pośmiać, a nie wyznawać jak religię. Ze świadomością, iż Ameryka to nie tylko Wschodnie i Zachodnie Wybrzeże, też u nich kiepsko.
"Last Man Standing" to typowy serialowy przeciętniak. Docenią go ci, którzy w latach 90. oglądali "Pana złotą rączkę" albo "Roseanne". Reszcie raczej go nie polecam.
"Grimm"
Marta Wawrzyn: Nie znoszę procedurali. Większość z nich opiera się na tym samym nudnym schemacie, takich samych nudnych bohaterach, takich samych nudnych sprawach. Od czasu do czasu zdarza mi się jednak taki serial polubić. A to z powodu jakiejś postaci, a to z powodu specyficznego klimatu, a to z powodu fajnie napisanych dialogów.
Nie podjęłam jeszcze decyzji co do "Grimma" – ale po początkowym zachwycie przyczepą ciotki, dobrze zrobionymi twarzami potworów i mrocznymi lasami jestem coraz bardziej na "nie". Główny bohater jest nudziarzem, ma dziewczynę, której imienia wciąż nie kojarzę, i współpracownika, który niczym szczególnym się nie wyróżnia. Sprawy rozwiązywane w serialu sytuują się gdzieś między głupimi a banalnymi. Scenariusz całej historii razi poważnymi brakami. Trochę życia w to wszystko wprowadza "dobry wilk", ale jedna postać, która jest "jakaś", to za mało.
Marcela Szych o pilocie serialu: Nieznośne są dla mnie zmieniające się twarze baśniowych stworów. Chciałabym, aby były groteskowe, upiorne tymczasem wyglądają jak twarze wampirów z "Buffy" (pewnie dlatego że "Grimm" to produkcja twórców "Buffy"). Samo rozwiązanie wątku kryminalnego nie było zaskakujące, dialogi pozostawiają wiele do życzenia. Burckhardt i jego partner Griffin (Russell Hornsby) momentami zachowują się nie jak doświadczeni detektywi, lecz jak zupełni amatorzy, w dodatku nie myślący racjonalnie.
"Once Upon a Time"
Bartosz Wieremiej o pilocie serialu: Jestem zawiedziony, że twórcom zabrakło wyobraźni, by stworzyć coś żywego, urzekającego swoją niezwykłością. (…) Akceptuję całą cukierkową konwencję i brak, jakże popularnego obecnie, mrocznego podejścia do bajek. Zawsze jednak sądziłem, że próba stworzenia magicznego świata na ekranie wymaga czegoś więcej niż zestawu ładnych widoczków, sztucznego śniegu i drewnianego aktorstwa. Nawet tymczasowy koniec tego całego bajkowego świata jest jakiś bez wyrazu.
Marta Wawrzyn: "Once Upon a Time" ma prawo podobać się dzieciom, które nigdy nie widziały bajki w kinie, i ich mamom, które oglądają w telewizji wszystko jak leci. Ja wyraźnie nie jestem targetem, bo nie trafia do mnie ani baśniowy świat serialu, w którym wszyscy recytują swoje kwestie na tle nieistniejących jeszcze dekoracji, ani ten drugi, realny świat, po którym przechadza się Jennifer "Potrafię zrobić tylko jedną minę" Morrison.
Serial ma jednak swoje plusy. Świetna jest Lana Parilla, znacznie bardziej demoniczna jako matka ze Storybrooke, niż Zła Królowa z baśni. Dobrze wypada sympatyczna Ginnifer Goodwin, również bardziej przekonująca jako skromna nauczycielka niż królewna Śnieżka w koszmarnej peruce. Robert Carlyle daje radę w obu światach – i jako Rumpelstiltskin, i jako Mr. Gold. Jest parę ciekawych smaczków, jak zegar, który latami nie chodził, czy żółty grabusek Emmy. Cóż jednak z kilkorga dobrych aktorów i paru fajnych detali, skoro cała historia się nie klei.
"Enlightened"
Marcela Szych: Miks buddyzmu z panteizmem, era wodnika i antropozofia. Wszystko bez cienia dystansu do zagadnienia. (…) Zazwyczaj nie przekreślam nawet słabych pilotów i oglądam dwa, może trzy kolejne odcinki, zanim upewniam się, że dalsze poświęcanie serialowi czasu zupełnie nie ma sensu. Tym razem nie zerknę nawet na kilka minut kolejnego. Mimo Laury Dern.Marta Wawrzyn: Kolejne "Jedz, módl się, zostań idiotką". Nie, nie, po stokroć nie!
"Man Up!"
Daniel Nogal: Christopher Moynihan (wcielający w Craiga), Dan Fogler (Kenny) i Henry Simmons (Grant) to nieźli aktorzy – i na tym mogę skończyć listę atutów serialu. Niestety postacie, które dla nich stworzono, są płaskie i nieciekawe, wypowiadane kwestie – nudne i mało oryginalne, a w ich perypetiach nie ma nic emocjonującego. Gdy ma być śmiesznie – nie jest, bo jedne żarty już słyszeliśmy, a inne są wymuszone. Gdy ma być poważnie (wiecie, taki głębszy komentarz do sytuacji społecznej) – jest naiwnie i płytko.
Marta Wawrzyn: Telewizja ABC chyba chciała mieć własny "Kac Vegas". Niestety został tylko kac.
"Allen Gregory"
Nikodem Pankowiak: Uważam się za osobą o sporym poczuciu humoru, jednak "Allen Gregory" zwyczajnie mnie nie śmieszy. Potrafię rechotać podczas oglądania "Family Guya" czy "Simpsonsów", a tutaj zaśmiałem się raz w przeciągu całego odcinka, później jeszcze kilka razy uniosłem do góry kąciki ust. Dialogi zwykle nie śmieszą, zabawnych sytuacji jest jak na lekarstwo. Aroganckie podejście Allena do wszystkiego i jego megalomania szybko przestają bawić widza.
Marta Wawrzyn: Niezły pomysł, koszmarne wykonanie. Nie dałam rady obejrzeć nawet pierwszego odcinka w całości.