"Downton Abbey" (6×08): I żyli długo i szczęśliwie
Marta Wawrzyn
12 listopada 2015, 18:02
Niedzielny finał "Downton Abbey" tak naprawdę nie był finałem, bo przed nami przecież jeszcze odcinek świąteczny. Ale większość wątków udało się pozamykać, choć po drodze nie zabrakło oczywiście mniejszych i większych dramatów. Uwaga na duże spoilery!
Niedzielny finał "Downton Abbey" tak naprawdę nie był finałem, bo przed nami przecież jeszcze odcinek świąteczny. Ale większość wątków udało się pozamykać, choć po drodze nie zabrakło oczywiście mniejszych i większych dramatów. Uwaga na duże spoilery!
Na "Downton Abbey" zdarzało nam się w ostatnich latach narzekać, ale te czasy już za nami. Finałowy sezon, lżejszy od poprzednich i wyraźnie zmierzający w kierunku wielu szczęśliwych zakończeń, nie zawiódł, mimo całej swojej przewidywalności. Chyba tego właśnie oczekiwaliśmy od najpopularniejszego brytyjskiego serialu ostatnich lat – że na koniec zrobi wszystko "jak należy".
Czyli wszyscy będą jeśli nie szczęśliwi, to przynajmniej zadowoleni, a wymuszona transformacja przyniesie więcej plusów niż minusów. I można powiedzieć, że tak właśnie się stało. Mimo że przez cały sezon oglądaliśmy, jak wygląda zmierzch świata, w którym arystokracja żyła w pałacach i spędzała czas na zabawach, romansach i polowaniach, nikt tutaj nie przeżył bolesnego lądowania na koniec. Wszyscy spadli na cztery łapy.
Jedni – jak pan Molesley, pani Patmore czy Spratt, przepraszam: Cassandra Jones – okazali się mieć talenty, o jakich nie podejrzewaliśmy ich przez lata. Inni – jak Lady Mary czy Carson i pani Hughes – znaleźli szczęście w miłości, którego chyba już nie spodziewali się znaleźć. A dla jeszcze innych – jak dla Lorda i Lady Grantham – wszystko zostało mniej lub bardziej po staremu. Wydawałoby się, że kiedy trzeba wymyślić tyle zakończeń naraz, potknięcia są nieuniknione. Ale nie. Julian Fellowes do końca pozostał wierny swojemu stylowi i swojej wizji, a kiedy przyszło kończyć, wiedział dokładnie, czego oczekuje publika.
Sam finał był słodko-gorzki, bo biedna Lady Edith do końca pozostała udręczona i nieszczęśliwa. Pewnie nie mylę się, przewidując, że w odcinku świątecznym – który będzie prawdziwym finałem – i ona wreszcie dostanie to, na co zasługuje. Na razie jednak jej szansę na małżeństwo z ukochanym mężczyzną zepsuła Lady Mary, która stawała się tym okropniejsza dla siostry, im bardziej jej własne szczęście wymykało jej się z rąk.
Mary to charakterna osóbka, odkąd pamiętamy, ale chyba jeszcze nigdy nie zachowywała się tak złośliwie i bezwzględnie jak w tym finale. Ręce składały się same do oklasków, kiedy Michelle Dockery balansowała pomiędzy totalnym czarnym charakterem a dziewczyną przerażoną, że jeszcze raz będzie musiała przeżyć ten sam koszmar. Jak dobrze, że babcia wróciła z wojaży, żeby przemówić jej do rozsądku! I zaskoczyć nas wszystkich zapewnieniem, że wierzy w miłość.
Emocjonalne sceny Michelle Dockery z Maggie Smith i Laurą Carmichael należały do najlepszych w serialu. Podobało mi się wszystko, od początku do końca, nawet szalenie sentymentalna przemowa Edith o tym, czemu jako siostry muszą się z Mary koniec końców trzymać razem. Bo kiedyś z całego tego dobrze znanego im świata zostaną tylko one.
Miło też myśleć, że Lady Mary będzie żyła długo i szczęśliwie z "mechanikiem" granym przez Matthew Goode'a. Teraz tylko jeszcze markiz dla Edith i wszystko będzie wreszcie jak należy! Nie zapominajmy też o tym, że Edith koniecznie musi dalej się angażować w działalność najbardziej chyba feministycznej redakcji w Anglii, która nawet ze Spratta zrobiła kobietę.
Ponieważ wszystkie statki w końcu zmierzają do portu, nawet Thomas Barrow dostał w miarę szczęśliwe zakończenie. Choć potrzeba było próby samobójczej, by wszyscy dostrzegli, jak bardzo on się zmienił i że stał się częścią tej rodziny, na dobre i na złe. Bałam się, że Fellowes będzie chciał go zabić naprawdę – ach, to zamiłowanie do melodramatów! – i uważam, że podjął dobrą decyzję, kończąc jego wątek mniej dramatycznie.
W ogóle mnie cieszy, że melodramaty tym razem sprowadzały się raczej do skrzących się dowcipem kłótni małżeńskich Carsonów czy też walki o zagrożoną reputację pani Patmore, niż tragicznych śmierci, rozstań albo ponownego aresztowania któregoś z Batesów. Bardzo dobrze patrzyło mi się też na Carsona, przywiązanego do tradycji bardziej niż ktokolwiek, włącznie z państwem. Sceny, w których zbulwersowany do granic możliwości niemalże pouczał lorda, co mu wypada, a co nie, należały do najzabawniejszych w tym sezonie. Najzabawniejszych i najbardziej wymownych, bo pokazujących, jak trudna dla wszystkich jest ta wielka transformacja, która za chwilę przewróci do góry nogami cały system społeczny, petryfikowany i umacniany od stuleci.
W finale "Downton Abbey" nauczyciel, który zarabia wciąż na życie jako służący, może powiedzieć dzieciom, że król to człowiek jak każdy inny. Może też zyskać szacunek, wyjawiając, że przez lata służył w wielkim domu – bo to historia, z którą te dzieciaki zwyczajnie się identyfikują. Od wydarzeń z pierwszego odcinka minęło 13 lat – czyli cała epoka. To widać bardzo dobrze i choć Julian Fellowes mistrzem subtelności nie jest, kiedy przychodzi mu bezpośrednio odnieść się do zmian społecznych, "Downton Abbey" potrafi być bardzo wymowne i zwyczajnie trafne. Pomimo całego swojego sentymentalizmu i wyidealizowania tego, co można pewnie było przedstawić dużo bardziej obiektywnie.
Mimo że przez te sześć lat, które spędziliśmy z "Downton Abbey", nie brakowało wzlotów i upadków, ogólny bilans wypada jak najbardziej pozytywnie. Odchodzi serial kultowy, który pokazał nam kawał angielskiej historii w bardzo atrakcyjny sposób, zgarnął mnóstwo prestiżowych nagród i dał sławę swoim aktorom oraz twórcy. I czyni to we właściwym momencie, z klasą i z przytupem. Mieszkańcy Downton – zarówno ci z góry, jak i z dołu – zostaną z nami na zawsze i na zawsze będą się kojarzyć z tym intrygującym okresem w dziejach, kiedy garstka wybrańców zaczynała uczyć się samodzielnie ubierać, nalewać sobie herbatę i korzystać z uroków świata, w którym obyczaje się nieco rozluźniają.
To był serial wyjątkowy – przepiękny, zasiedlony świetnymi postaciami, pełen rewelacyjnych dialogów, angielskiego humoru i melodramatów w stylu tych z XIX-wiecznych powieści. I taki już pozostanie na zawsze.