Top 10: Najlepsze seriale na zagranicznej licencji
Marta Wawrzyn
8 listopada 2015, 18:36
"The Killing"
Umiejscowione w deszczowym Seattle "The Killing" zostało przez Amerykanów znielubione, po tym jak w finale 1. sezonu nie wyjaśniono, kto był mordercą, mimo że wcześniej to obiecywano. Od tego momentu serial miał naprawdę ciężko, wieszano na nim psy i krytykowano wszystkie decyzje scenarzystów.
Niesłusznie, bo remake duńskiego "Forbrydelsen" to całkiem udany serial – ponury, klimatyczny i wciągający jak diabli. Nawet jeśli były jakieś potknięcia, to w gruncie rzeczy dobrze wspominam całość i cieszę się, że Netflix zdecydował się zamówić finałowy sezon.
To, co odróżnia go od oryginału, to para detektywów – owszem, Sarah Linden (ach, te jej swetry!) wzorowana jest na Sarze Lund, ale duet ze Stephenem Holderem i specyficzne relacje w nim panujące to amerykański pomysł. Warto dodać, że pomysł bardzo dobry, bo to właśnie zmieniająca się dynamika tej relacji napędzała często "The Killing". Obserwowanie, jak ta dwójka powoli się ze sobą zaprzyjaźnia, było czystą przyjemnością. Zwłaszcza że świat, w którym żyli, do słonecznych nie należał – w sensie i dosłownym, i metaforycznym.
Mireille Enos i Joel Kinnaman stworzyli jedną z najbardziej charakterystycznych par policjantów, a "What up, Linden?" Holdera kojarzą nawet ci, którzy serialu nie widzieli. Co oznacza, że coś twórcom amerykańskiego "The Killing" jednak wyszło.
"Shameless"
Próbowałam kiedyś oglądać brytyjskie "Shameless" i powiem Wam szczerze, że poległam. Teoretycznie powinnam polubić to bardziej niż amerykański remake, bo wiadomo, wyspiarze robią takie rzeczy odważniej, bardziej chropowato i niegrzecznie. A i aktorzy w niczym nie przypominają modeli i modelek.
Być może gdybym zaczynała moją przygodę z "Shameless" od oryginału, moja opinia byłaby inna. Niemniej jednak tego już nie zmienię i prawdopodobnie nie zmienię też już tego, co myślę na temat obu seriali. O ile zwykle nie jestem entuzjastką wygładzania i upiększania, w tym przypadku uważam, że to pomaga w odbiorze. Amerykańscy Gallagherowie są przecież wciąż bardzo szaleni, mają skłonności do życia na krawędzi i popadania w kłopoty. A poza tym po nich też widać, że bynajmniej im się nie przelewa.
Uważam jednak, że mają więcej uroku niż ich brytyjscy poprzednicy, dużo łatwiej jest ich polubić, a ich przygody wydają mi się jakieś… spójniejsze. Rozumiem, jeśli ktoś ma dokładnie odmienne zdanie, w każdym razie jedno jest pewne: amerykański remake "Shameless" to serial udany, a William H. Macy za rolę głowy tej pokręconej rodziny już dawno powinien dostać jakąś prestiżową nagrodę. Niestety, niezależnie od tego, czy "Shameless" jest nominowane jako komedia, czy jako dramat – zawsze wszystko przegrywa.
"Veep"
"Veep" to nie tyle może remake, co wariacja na temat brytyjskiego "The Thick of It" – tworzona przez tego samego człowieka, Armanda Iannucciego, i jego ekipę. Ostatnio podczas rozdania nagród Emmy mogliśmy ich wszystkich podziwiać na scenie – i okazało się, że tam prawie nie ma Amerykanów. Z amerykańskiej polityki w "Veepie" nabijają się Brytyjczycy, co jest prawdopodobnie odpowiedzią na pytanie, dlaczego to jest takie ostre, zabawne i po prostu dobre. Amerykanie pewnie nie mieliby jaj, żeby iść na całość i wykpić cały swój system polityczny, przybysze z Wysp takich oporów nie mieli.
"Veep" i "The Thick of It" to ciekawy przykład dwóch bardzo do siebie podobnych seriali, z których żaden nie jest słabszy. Wręcz przeciwnie, oba stanowią niesamowicie udany przykład politycznej satyry. A wielu widzów – zwłaszcza polskich – pewnie nawet woli "Veepa", bo jego brytyjski poprzednik, choć był pierwszy, wydaje się po prostu nieco trudniejszy w odbiorze. I nie chodzi mi tylko o szkocki akcent Petera Capaldiego.
Tak czy siak – "Veep" to dowód na to, że można dwa razy zrobić dobrze praktycznie ten sam serial. Choć oczywiście w zupełnie nowych warunkach, z nowymi aktorami i napisanym od zera scenariuszem. To jest tajemnica sukcesu "Veepa" – gdyby ktoś próbował tutaj kopiować żarty z brytyjskiego oryginału, nigdy w życiu by to nie wyszło.
"Ugly Betty"
Pacholęciem będąc, znaczy jakoś tak w liceum, oglądałam kolumbijską "Brzydulę" – czyli "Yo soy Betty, la fea" – bardzo wdzięczną telenowelę, przepełnioną humorem i typowymi dla tego typu produkcji intrygami. Przywiązałam się do głównej bohaterki i jej specyficznego małego świata i nie wyobrażałam sobie w ogóle, że ktoś miałby to przerabiać po swojemu. Bo i po co, skoro nie uda się zachować uroku oryginału?
A tu proszę, półtorej dekady później pojawiła się Salma Hayek i jej amerykańska wersja tego sympatycznego bałaganu. Przyznaję, pierwszy odcinek zobaczyłam zupełnie przypadkiem, bo byłam akurat w USA pod koniec września 2006 i wieczorami nie miałam wielu rozrywek poza telewizją. Oglądałam wtedy różne lepsze i słabsze piloty – nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jak działa ten system i że za chwilę większość z tego skasują – ale tylko od "Ugly Betty" uzależniłam się na tyle, by kontynuować tę przygodę w Polsce.
To nie był serial idealny – powiem więcej, to był serial, który szybko zaczął się psuć, ale jednak zaskakujące było to, jak zgrabnie udało się przełożyć perypetie kolumbijskiej dziewczyny na Nowy Jork i Queens. America Ferrera była bardzo urokliwą Betty – i na dodatek śliczną, jak one wszystkie, włącznie z naszą polską Julią Kamińską – a postać Wilhelminy Slater, grana przez Vanessę Williams, straszy mnie do dziś.
Zdarzyło mi się też zobaczyć całkiem sporo odcinków polskiej "BrzydUli" i uważam, że to też nie jest taki najgorszy remake – choć dużo bardziej wierny oryginałowi niż amerykański. Ale za to miał świetne teksty, które do dziś funkcjonują w naszym języku.
"House of Cards"
Zanim Kevin Spacey został Frankiem Underwoodem, w Wielkiej Brytanii piął się na szczyty Francis Urquhart (niezapomniany Ian Richardson). O czym nie wszyscy pamiętają, bo amerykańskie "House of Cards" to teraz potęga, podczas gdy brytyjskie widziała garstka entuzjastów tego typu skromnych, teatralnych produkcji.
No właśnie – Netflix zrobił z kameralnego, przypominającego teatr telewizji serialu o grze o władzę i iście szekspirowskim polityku prawdziwy blockbuster. Wszystko jest tu szybsze, mocniejsze, bardziej dopieszczone wizualnie i zrealizowane jak porządne kinowe thrillery. Które to porównanie nie jest przypadkowe – pamiętajmy, że w ekipie "House of Cards" znajduje się sam David Fincher, który czasem osobiście staje za kamerą, a nawet kiedy go nie ma, jego styl po prostu widać.
"House of Cards" to najlepszy dowód na to, że remake potrafi przebić oryginał pod wieloma względami. Nie twierdzę, że amerykańska wersja jest lepsza – wręcz przeciwnie, bardziej cenię brytyjską – ale twierdzę, że ktoś tu zrobił dobry interes. Serial Netfliksa to prawdziwa machina zmiatająca konkurencję. W dniu premiery kolejnych sezonów ludzie biorą wolne na cały piątek, tylko po to żeby obejrzeć wszystko naraz. Takie rozmiary ma to szaleństwo – i wypada to docenić.
"Queer as Folk"
Brytyjskie "Queer as Folk" z 1999 roku to tak naprawdę krótka miniseria – łącznie 10 odcinków, w których zagrało kilku świetnych aktorów, w tym Aidan Gillen z "Gry o tron" i młodziutki wtedy Charlie Hunnam, czyli późniejszy Jax z "Synów Anarchii". To, co zrobili Brytyjczycy, było dość odważne, ale niestety długo nie przetrwało.
Na szczęście Showtime, który wziął się za robienie remake'a, nie zawiódł. Amerykańskie "Queer as Folk" miało 5 pełnych sezonów (83 odcinki) i zasłużenie uchodziło za jeden z bardziej przełomowych seriali półtorej dekady temu. Produkcja nie miała co prawda świeżości oryginału, a i zamiana Manchesteru na Pittsburg (który w ogóle nie był Pittsburgiem, bo serial był kręcony w Toronto, co widać) wypadła tak sobie.
Niemniej jednak Amerykanom udało się tutaj stworzyć coś w dużej mierze własnego i na tyle kontrowersyjnego, by wywołało dyskusje na całym świecie. A oryginał i tak mało kto w ogóle kojarzy.
"Homeland"
"Homeland" tak bardzo się różni od izraelskiego serialu "Hatufim", że właściwie nie wiem, czy to nadal remake. Niemniej jednak hit telewizji Showtime, który przyniósł trochę prestiżowych nagród, to serial oparty na zagranicznym formacie i czerpiący z niego nie tyle fabułę, co po prostu początkowy pomysł.
Amerykanie zrobili to jednak po swojemu – bardziej dynamicznie, z obowiązkowym "bum" prawie w każdym odcinku, z mocno zarysowanym wątkiem romansowym i szalonymi twistami w stylu "24 godzin". Czy jest to wersja lepsza od oryginału? Niektórzy mówią, że znacznie słabsza, ale faktem jest, iż "Homeland" odniosło ogromny sukces. Stało się rozpoznawalną marką i jest prawdopodobnie pierwszym tytułem, o którym pomyśli praktycznie każdy z nas, słysząc określenie "serial o terroryzmie".
"The Office"
Fanów "The Office" z grubsza można podzielić na zwolenników brytyjskiej wersji Ricky'ego Gervaisa, w której grał też m.in. Martin Freeman, i zagorzałych obrońców wersji amerykańskiej, ze Steve'em Carellem. Ci pierwsi chwalą oryginał, bo ma mniej odcinków, ale za to wyższej jakości. Brytyjski humor jest nie do podrobienia, a i Gervaisa trudno zastąpić.
Miłośnicy amerykańskiego remake'a podkreślają z kolei, że ma on znacznie lepiej napisane postacie, którym pozwolono się rozwinąć. Brytyjskie "The Office" ogląda się trochę jak zbiór skeczów, dopiero tutaj mamy pełny serial.
Niezależnie od tego, którą wersję się woli, nie da się zaprzeczyć jednemu: że Amerykanom ten akurat remake się udał. Twórcy zza oceanu mają bardzo dużo doświadczenia w psuciu seriali z Wysp swoim łopatologicznym podejściem. Tym razem niczego nie zepsuli, przeciwnie, stworzyli sitcom, który uważany jest dziś za kultowy. Da się? No pewnie, że się da!
"Jane the Virgin"
Kolejny amerykański hit, oparty na latynoskiej telenoweli. Ponoć bardzo luźno, przy czym podkreślam, że nie mam pojęcia, bo wenezuelska "Juana La Virgen" jakoś nigdy do mnie nie dotarła. Widziałam za to trochę "Majki" i to sprawia, że jeszcze bardziej cenię amerykańską wersję tej samej historii.
"Jane the Virgin" ostatnio zaczęła 2. sezon, a wciąż jest świeża, urocza, naturalna i rozbrajająca, jak na początku. Pewnie dlatego, że jest żartem i dobrze o tym wie. To tak naprawdę nie tyle serial co metaserial, historia tak surrealistyczna, że jedyne, co pozostaje twórcom, to ostro z siebie kpić. Polakom to nie szło, Amerykanie tym razem okazali się w tym świetni.
Serial telewizji CW potrafi ostro nabijać się z wszystkiego – począwszy od własnych absurdalnych twistów, a skończywszy na religii. Przy czym robi to bez cienia złośliwości, lekko i z wdziękiem. Potrafi też być poważny i znienacka umieszczać w środku kolejnych pokręconych historii odniesienia do ustawy imigracyjnej i innych spraw trapiących mieszkających w Stanach Latynosów.
To remake przemyślany pod każdym względem i perfekcyjnie dostosowany do potrzeb współczesnego widza. I właśnie dlatego w styczniu "Jane the Virgin" była obecna na Złotych Globach, a grająca główną rolę Gina Rodriguez opuściła imprezę ze statuetką dla najlepszej aktorki komediowej.
"W cieniu"
"W cieniu" (w oryginale "Umbre"), czyli depresja rumuńskiego gangstera, która wcześniej była depresją australijskiego gangstera. Nie widziałam ani minuty oryginału – "Small Time Gangster" – nie jestem więc w stanie stwierdzić, ile Rumuni z niego zaczerpnęli. Ale nawet jeżeli scenariusz jest przepisany kropka w kropkę, zupełnie mi to nie przeszkadza.
Bo świat, w którym funkcjonuje Relu Oncesca (Șerban Pavlu) – w dzień taksówkarz z Bukaresztu, wieczorami pomagier szefa lokalnej mafii – jest absolutnie wyjątkowy i w niczym nieprzypominający obrazów z Australii. To właśnie sprawne osadzenie tej historii w lokalnej, rumuńskiej rzeczywistości wydaje mi się tutaj największym plusem.
Cała reszta już była. Widywaliśmy już ludzi pozostających wbrew sobie w konszachtach z mafią i ukrywających to przed własnymi, zupełnie zwyczajnymi rodzinami. Przerabialiśmy też klimatyczne seriale o mafiozach, przyprószone czarnym humorem. To już było. Ale Rumunom udało się dodać coś od siebie – swoją tożsamość – i dlatego ogląda się ten remake tak dobrze.
…i być może jeszcze "Pakt"
Na koniec trochę myślenia życzeniowego, bo tak naprawdę nie wiemy, czy "Pakt" pozostanie udanym serialem do samego końca. Może się zdarzyć, że schrzanią finał – nie jest tajemnicą, że to właśnie zakończenie stanowi najsłabszą stronę norweskiego oryginału, czyli "Układu". Może też coś się posypać po drodze. Nie wiemy, czy tak się nie stanie.
Ale pierwszy odcinek to bardzo pozytywne zaskoczenie. Oczywiście, scenariusz na razie nie zdążył jakoś znacząco oddalić się od oryginału, ale aktorstwo i warstwa realizacyjna – takiej Warszawy naprawdę jeszcze nie widzieliście w serialach! – tworzą jak na polskie warunki nową jakość. Obyśmy za pięć tygodni nie musieli tego odszczekiwać, a na razie cieszmy się tym, że początek jest bardzo, ale to bardzo obiecujący.
Pełną recenzję "Paktu" przeczytacie tutaj>>>