13 seriali, których powrót bardzo by nas ucieszył
Redakcja
6 listopada 2015, 13:44
"ALF"
Mateusz Piesowicz: Ci z Was, których dzieciństwo przypadło na lata 90. ubiegłego wieku, na pewno doskonale pamiętają, kim był niejaki Gordon Shumway z planety Melmac, potocznie nazywany ALF-em. W tym roku minęło dokładnie 25 lat, odkąd po raz ostatni pojawił się na antenie NBC – może więc czas by pomyśleć o jego powrocie?
Tym bardziej, że "ALF" nigdy nie doczekał się porządnego zakończenia. Czwarty sezon skończył się cliffhangerem, gdy szykujący się do odlotu z Ziemi ALF został zatrzymany przez wojsko, a my nigdy nie dowiedzieliśmy się, jakie były jego późniejsze losy. NBC pierwotnie miało w planach kolejny sezon, ale ostatecznie się z niego wycofało, prawdopodobnie z powodu spadającej oglądalności. Po latach producenci żałowali swojej decyzji, ale było już za późno. W 1996 roku ABC zrealizowało jeszcze film telewizyjny "Projekt ALF", ale poza głównym bohaterem nie wrócił w nim nikt z oryginalnej obsady. Sympatyczny kosmita został ostatecznie zapomniany.
Dzisiaj, gdy na małym ekranie znów możemy oglądać Muppety, powrót innego pluszowego bohatera nie wydaje się zupełnie niemożliwy. Nie byłby on jednak łatwy – na pewno nie mógłby być zwyczajną kontynuacją. Grający przed laty główne role Max Wright, Anne Schedeen, Andrea Elson i Benji Gregory już dawno przestali pokazywać się przed kamerą, a po "ALF-ie" żadne z nich nie zrobiło szczególnej kariery. Sam ALF i użyczający mu głosu Paul Fusco jednak tego problemu nie mają i jeśli trafiłby się dobry scenariusz na remake, to bez problemu mogliby wrócić (jakiś czas temu była nawet mowa o pełnometrażowym filmie, ale sprawa ucichła). Pytanie tylko, czy miałoby to sens?
Według mnie jak najbardziej tak, a to dlatego, że "ALF" jest serialem, który mimo upływu lat nie stracił swoich największych atutów. Choć była to produkcja familijna i skierowana głównie do młodszych odbiorców, to cięty, ironiczny humor prezentowany przez włochatego kosmitę często był zrozumiały tylko dla starszej publiczności. Wystarczy zerknąć na stare odcinki, by samemu się przekonać, że te dowcipy zupełnie niczego nie straciły i dziś bawią tak samo, jak przed laty. Ponadto "ALF" nie był tak mocno osadzony w czasach, w których był produkowany i umieszczenie go we współczesnym kontekście nie wymagałoby jakichś drastycznych zabiegów. Co za problem wymyślić nową rodzinę, która przyjęłaby kosmitę pod swój dach zamiast Tannerów?
Im dłużej o tym myślę, tym bardziej ten powrót wydaje się sensowny. Przecież współczesne sitcomy cierpią na brak nowych pomysłów i kręcenie się ciągle wokół tych samych tematów. Tutaj już na starcie byłby potężny atut w postaci bohatera lubianego przez widzów, a punkt widzenia ponad dwustuletniego kosmity na współczesny świat mógłby być naprawdę unikatowy. Polowanie na kota raczej też nigdy się nie znudzi. Największym problemem wydaje się to, w jaki sposób przyjęłaby ten powrót amerykańska publiczność, która wspomniane już "The Muppets" potraktowała raczej chłodno i obawiam się, że tu mogłoby być podobnie. Cóż, pomarzyć zawsze wolno.
"Gdzie pachną stokrotki"
Marta Wawrzyn: Ranking serialowych zmartwychwstań przypomniał mi, jak cudownym serialem było "Pushing Daisies" i jak strasznie tęsknię za tą gromadą ekscentryków. Skasowana po 22 odcinkach produkcja ABC to prawdopodobnie jedna z najdziwniejszych i najbardziej uroczych rzeczy, jakie kiedykolwiek były w telewizji.
Nie mogę zrozumieć, czemu amerykańska publika nie chciała tego oglądać, w końcu ogląda namiętnie procedurale kryminalne, które są jakieś sto razy gorsze. A tutaj przecież mieliśmy i sprawy tygodnia, i czarną komedię, i baśniowe klimaty, i szalenie wdzięczny romans. Dialogi były genialne, kolory totalnie szalone, Lee Pace bardzo sympatyczny (zwłaszcza jeśli porównać jego bohatera do Joego z "Halt and Catch Fire"), jego zmarła ukochana śliczna i pełna życia, ich miłość największa na świecie, bo nie do końca spełniona, a całość totalnie surrealistyczna. A do tego serial miał jednego z najlepszych narratorów w historii telewizji.
Czego tu nie lubić? Naprawdę nie rozumiem, bo ja mogłabym oglądać to w nieskończoność, nawet sprawy tygodnia mnie nie irytowały, co się nie zdarza prawie nigdy.
I wydaje mi się, że warunki do powrotu jak najbardziej są, a i publika by się znalazła. Zakończenie jest na tyle otwarte i ekscytujące, że spokojnie można by zarówno kontynuować od tego momentu, jak i przeskoczyć nieco do przodu. Absurdalnych spraw tygodnia znalazłoby się bez liku. Lee Pace, Anna Friel czy nawet Kristin Chenoweth z pewnością znaleźliby czas, zwłaszcza gdyby była mowa o krótkiej serii. A i Bryan Fuller z pewnością jakoś mógłby upchnąć stokrotki w swoim kalendarzu.
Serial nie tak dawno wygrał fanowskie głosowanie na najbardziej pożądany telewizyjny powrót, pokonując nawet "Firefly". Ekscytował się tym sam Lee Pace, który napisał takiego oto tweeta do swojej serialowej ukochanej:
Chuck
Everything is gonna be ok.
We"ve got awesome fans.
They voted and we won. http://t.co/h4wFDBGBtd
X
Ned pic.twitter.com/V1kvM0i514
— Lee Pace (@leepace) March 23, 2015
Mam nadzieję, że wyniki tego głosowania widział ktoś z Netfliksa i prędzej czy później pociągnie za odpowiednie sznurki.
"Firefly"
Andrzej Mandel: Minęło już kilkanaście lat, a fani wciąż domagają się powrotu "Firefly". I nic w tym dziwnego, serial ten zasłużenie uchodzi za kultowy, a jego zarżnięcie przez FOX (puszczanie odcinków w innej od planowanej kolejności z pewnością nie pomogło w śledzeniu serialu) to przykład, że nie tylko polskie stacje potrafią wszystko schrzanić.
Nie przeszkodziło to jednak fanom w stworzeniu silnej społeczności, która dość regularnie (choć z roku na rok słabiej) domaga się powrotu. Na powrocie, przynajmniej w sferze deklaracji, zależy także niektórym aktorom, którzy grali główne role – do takich osób z pewnością należy Nathan Fillion. W "Castle", w którym Fillion gra główną rolę, regularnie pojawiają się odniesienia do "Firefly".
Niby czemu jednak serial miałby wrócić, skoro pełnometrażowa "Serenity" wyjaśniła sporo wątków (i "zabiła" Washa?). A przede wszystkim – co byłoby jeszcze do opowiedzenia?
Z pewnością znalazłoby się miejsce pomiędzy wydarzeniami z serialu a filmu. Poza tym, uważni fani wychwycili drobne różnice i niekonsekwencje między serialem a filmem. Dobry scenarzysta potrafiłby z tego wyciągnąć właściwe wnioski. Można by się choćby pokusić o bezpośrednią kontynuację serialu, ignorując film, co fani zapewne by to przełknęli. Ja bym przełknął w każdym razie – na pewno łatwiej niż "Firefly" bez Washa.
Poza tym, kto by nie chciał jeszcze raz usłyszeć klimatycznej czołówki?
"Detektyw Monk"
Mateusz Piesowicz: To dość ciekawy przypadek, bo oto mamy do czynienia z proceduralem, który nie zakończył się z powodu spadającej oglądalności, ale dlatego, że twórca, Andy Breckman uznał, iż opowiedział całą historię. Po ośmiu sezonach i 125 odcinkach zakończonych rozwiązaniem przez głównego bohatera jego ostatniej sprawy, neurotyczny detektyw Adrian Monk znikł z anteny, a wraz z nim kawał historii współczesnej telewizji. Za wcześnie?
Wystarczy rzut oka na aktualnie emitowane procedurale, by stracić chęć na oglądanie któregokolwiek z nich. Nudne, powtarzalne, a nade wszystko cierpiące na brak charyzmatycznych bohaterów, którzy swoją osobowością przykrywaliby braki scenariuszowe. Adrian Monk w wykonaniu genialnego Tony'ego Shalhouba (Złoty Glob i trzy nagrody Emmy za tę rolę) zmiótłby całą konkurencję w mgnieniu oka. Cierpiący na nerwicę natręctw detektyw był jednym z najoryginalniejszych przedstawicieli swojego fachu w historii telewizji i do dziś nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Powrót wcale nie wydaje się oderwanym od rzeczywistości pomysłem. Już jakiś czas temu w zaawansowanej fazie były prace nad filmem telewizyjnym o tytule "Mr. Monk For Mayor". Scenariusz został napisany, a na pokładzie była cała obsada z serialu, ale ostatecznie sprawa rozbiła się o kwestie finansowe. Może tym razem, na fali kolejnych serialowych powrotów poszłoby lepiej? Fabuła raczej nie stanowiłaby problemu – Monk mógłby po prostu robić to, co do tej pory, a kto wie, może nawet zobaczylibyśmy go wreszcie w policyjnym mundurze. Z odtwórców głównych ról wszyscy poza Traylor Howard (grała Natalie Teeger i od pięciu lat nie występuje) pojawiają się sporadycznie na małym lub dużym ekranie i nic nie stoi na przeszkodzie, by Ted Levine czy Jason Gray-Stanford nie mogli wrócić jako kapitan Stottlemeyer i porucznik Randy Disher.
O tym, że w historiach o detektywie Monku ciągle jest duży potencjał, niech świadczy fakt, że świetnie mają się ich książkowe adaptacje. Do tej pory powstało 19, ostatnia została wydana na początku tego roku. Czemu więc Adrian nie miałby sobie równie dobrze poradzić po latach na małym ekranie?
"Przyjaciele"
Marta Wawrzyn: Czemu "Przyjaciele" mieliby wracać, skoro jest tyle innych komedii? Bo to jeden z nielicznych sitcomów w historii, które były w stanie trzymać przyzwoity poziom przez 10 sezonów.
Nie ma tutaj co kombinować – aktorzy są starsi i to widać, więc "Przyjaciele" mogliby po prostu wrócić we współczesności, jak "Gilmore Girls". Naprawdę wszystko jedno w jakiej formie, na tych ludzi dobrze się patrzy, cokolwiek by się z nimi nie działo. Niczego nie utrudnia nawet to, co się wydarzyło w finale, bo przecież nikt nie powiedział, że z przedmieść nie można przenieść się z powrotem do miasta. Możliwości jest zresztą więcej – scenarzyści mogliby tak naprawdę wymyślić jakikolwiek pretekst do ponownego spotkania, a mnie by się to podobało.
Najgorzej chyba wygląda sprawa z aktorami, którzy owszem, mogą znaleźć czas, by pojawić się razem u Kimmela, ale na tym koniec. Jennifer Aniston przeniosła się na stałe na duży ekran, Matthew Perry ma kolejną komedię, która do niczego się nie nadaje, Matt LeBlanc jest pochłonięty graniem samego siebie w "Episodes" itp., itd. Ich harmonogramy są wypchane, ale z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, że gdyby pojawiła się poważna propozycja powrotu do dawnych ról, ktokolwiek by ją odrzucił.
"Rzym"
Michał Kolanko: Jest wiele świetnych seriali, więc można zapytać: po co nam kolejny? W tym przypadku chodzi o to, że historia, która oglądaliśmy, nie została zakończona. "Rzym" zakończył się przedwcześnie, a jego unikalne cechy – historyczny realizm połączony z wciągającą historią z udziałem przekonywujących postaci – sprawia, że ten serial powinien powrócić.
Można go przenieść w inną epokę historyczną i pokazać nowy etap historii Rzymu i jego sukcesów oraz porażek. Epickich historii w tym okresie nie brakuje, temat jest ponadczasowy i – jak pokazał oryginał – niezwykle nośny.
"Forbrydelsen"
Mateusz Piesowicz: Jeden z najlepszych kryminałów ostatnich lat, duński pierwowzór amerykańskiego "The Killing" zakończył się w 2012 roku po trzech sezonach, zostawiając nas z bardzo posępnym zakończeniem. Detektyw Sarah Lund zrobiła, co uznała za słuszne, znajdując się w sytuacji bez właściwego rozwiązania, co świetnie zadziałało dla fabuły serialu, ale gorzej dla widzów, którzy musieli rozstać się z bohaterką w bardzo niekomfortowej sytuacji.
Można podzielać zdanie twórcy, Soren Sveistrupa, który twierdził, że podjął decyzję o zakończeniu serialu, by uratować go przed staniem się przewidywalnym. Argumentował w taki sposób, że udało mu się stworzyć coś oryginalnego i nie chciał przekształcać tego w kolejną niekończącą się telewizyjną opowieść. Zależało mu, by odejść będąc u szczytu formy i wziąć się za coś innego, bo powtarzanie samego siebie uznaje za przejaw lenistwa. Brzmi to wszystko bardzo rozsądnie i trudno się z tym nie zgodzić, jednak wtrąciłbym tu jedno małe "ale". Mianowicie takie, że historia Sary Lund wcale nie wydaje się ostatecznie spuentowana i zamknięta.Pokonana przez system bohaterka, dla której jedynym rozsądnym rozwiązaniem pozostała ucieczka, wpisuje się wprawdzie w mroczny klimat serialu, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że opowieść o niej została urwana zbyt wcześnie. Na pewno błędem byłoby uczynienie z "Forbrydelsen" wielosezonowego tasiemca, ale już miniseria zamykająca ostatecznie historię wydaje się być jak najbardziej na miejscu. Tym bardziej, że nie ma właściwie żadnych przeciwwskazań. Skandynawskie kryminały mają się dobrze jak nigdy, silne, niejednoznaczne bohaterki nadal są w cenie, a dobry, mroczny scenariusz łączący wątki polityczne, kryminalne i osobiste to ciągle zbyt duża rzadkość.
Oczywiście taki powrót miałby sens tylko i wyłącznie z Sofie Gråbøl w roli głównej. Duńska aktorka po zakończeniu serialu zmagała się z rakiem piersi i chwilowo zawiesiła karierę, ale już wróciła, zdążyła pokazać się w "Fortitude" i zadebiutować w brytyjskim teatrze. Wydaje się więc, że nic nie stoi na przeszkodzie, by Sveistrup zmienił zdanie i powierzył Sarze Lund ostatnie zadanie. Ja mogę czekać, jak długo tylko będzie trzeba.
"Carnivàle"
Bartosz Wieremiej: Niezależnie od wad i zalet, "Carnivàle" jest dziełem niekompletnym. Produkcją, która warta jest tego, aby wreszcie ją dokończyć. Z zaplanowanych początkowo sześciu sezonów podzielonych na trzy księgi nakręcono ledwie dwie serie. Potem serial skasowano – tak z powodu spadającej oglądalności, jak i wysokich kosztów produkcji.
O dalszych losach bohaterów dowiadywaliśmy się z fragmentów tekstów, udostępnionych materiałów i wypowiedzi Daniela Knaufa. Przy okazji poznaliśmy też znaczną część mitologii znajdującej się w samym centrum czasem bardzo dziwnych wydarzeń. Zresztą im więcej lat minęło od zakończenia emisji, tym łatwiej było sobie wyobrazić powrót serialu.
Jest kilka konkretnych powodów, dla których kolejne sezony "Carnivàle" miałyby sens i spokojnie odnalazłby się obecnych czasach. Po pierwsze, dobrze byłoby poznać tę historię w całości albo nawet w większej części. Po drugie, współcześnie prawdopodobnie łatwiej byłoby nakręcić ten serial – same koszty pewnie byłyby niższe. Po trzecie, okresowa nieprzystępność produkcji HBO w obecnych czasach nie stanowiłaby problemu – nowe pokolenie widzów, nowe preferencje. Dodatkowo rzuca się w oczy jeszcze jedno: "Carnivàle" zawsze było produkcją wręcz idealną na jesienne serialowe maratony – a miłośników tychże przecież nie brakuje.
"Kroniki Seinfelda"
Marta Wawrzyn: Dokładnie tak jak w przypadku "Przyjaciół" mamy tu do czynienia z sitcomem, którego jakość nie spadła do końca. Jerry Seinfeld nawet w ostatnim sezonie był jak brzytwa, a i po latach nic się nie zmieniło. Pojawiające się raz na jakiś czas stand-upy oraz odcinki "Comedians in Cars Getting Coffee" udowadniają, że to wciąż ten sam Seinfeld, z tym samym zmysłem obserwacji. Nie zmienił się nic ani nic, trochę tylko wyłysiał i nie produkuje już żartów taśmowo jak kiedyś. Ale z pewnością wciąż by potrafił.
Z dawnej obsady zajętą osobą jest tak naprawdę tylko Julia Louis-Dreyfus, pozostała trójka spokojnie mogłaby tworzyć choćby i po 20 odcinków "Seinfelda" na sezon. Oczywiście pod warunkiem że by tego chcieli. Ja jako widz uważam, że nie ma powodu, dla którego nie miałoby to działać po latach, choć na pewno sytuacja życiowa bohaterów byłaby nieco inna. Zwłaszcza jeśli brać pod uwagę finał serialu. Seinfeld wybrał taki koniec, jaki wybrał, i cóż, takie jego prawo.
Tak naprawdę jest mi wszystko jedno, jak wyglądałby "Seinfeld" w XXI wieku i czy różniłby się od tego sprzed 25 lat. Dopóki serial zawierałby absurdalne rozmowy o niczym i inteligentne spostrzeżenia na tematy znaczące i nieznaczące, mogłabym to oglądać w każdej możliwej wersji.
"Gwiezdna Eskadra"
Michał Kolanko: Ten serial z lat 90. wyprzedził swoją epokę – i widać to teraz bardzo wyraźnie. Mroczne tony, postawienie na opowiadanie jednej, spójnej historii, poruszanie trudnych jak na ówczesne wyobrażenie o serialu sci-fi tematów – to wszystko sprawia, że kontynuacja tego serialu pasowałaby idealnie na dzisiejsze czasy.
Przykład restartu "Battlestar Galactiki" pokazuje, że cały czas jest zapotrzebowanie na tego typu produkcji. Z nowszych przykładów można wymienić też "Dark Matter", które chociaż zrealizowano skromnymi środkami, to i tak zyskało wielu oddanych fanów. Efekty specjalne nie są tu najważniejsze, a przez to koszty takiego przedsięwzięcia znacznie spadają.
To wszystko sprawia, że warunki do powrotu "Gwiezdnej Eskardy" są tak dobre, jak nigdy dotąd. To mógłby być hit na którejś z platform streamingowych, gdzie nie ma ograniczeń wynikających z potrzeb tradycyjnych stacji.
"Deadwood"
Marta Wawrzyn: "Deadwood" to jeden z najbardziej niedocenianych seriali HBO, który do dziś pozostaje niedoścignionym wzorem, jeśli chodzi o telewizyjne westerny. Wydawało się, że ten gatunek może przywrócić do życia "Hell on Wheels", ale gdzie tam produkcji AMC do "Deadwood"!
Serial mógłby wrócić, bo wreszcie są do takiego powrotu sprzyjające warunki. To znaczy publiczność zaczyna doceniać to, na co kiedyś nie była gotowa, a HBO ma dość środków, by spełniać wszystkie nasze kaprysy. Film kończący "Hello Ladies" to najlepszy dowód.
"Deadwood" pochodzi jednak z innych czasów – takich, w których nikt o widza aż tak nie dbał, nawet kablówki. I nikt nie przejmował się tym, że seriale kończyły się cliffhangerami, w związku z czym losy bohaterów pozostawały na zawsze zawieszone. W tym przypadku postąpiono wyjątkowo okrutnie, bo przecież w trzecim sezonie pojawił się świetny czarny charakter, z którym aż chciałoby się wyrównać rachunki.
Mam nadzieję, że "Deadwood" w jakiejś formie jeszcze powróci – jeśli nie jako serial, to może chociaż film? Podobnie jak w przypadku "Carnivale" mamy tu bowiem do czynienia z dziełem świetnym, ale i niedokończonym. Czyli takim, które aż prosi się o odrobinę atencji po latach.
"The IT Crowd"
Mateusz Piesowicz: Dwa lata temu ten cieszący się nie tak dużą sławą, jak na to zasługuje, brytyjski sitcom, doczekał się specjalnego odcinka, który miał być prezentem dla fanów i zakończeniem całego serialu. Faktem jest, że zamknął główny wątek całkiem sprawnie, ale chyba nikt ze zwolenników "The IT Crowd" nie poczuł się po nim w pełni usatysfakcjonowany. Ten odcinek miał być wszak całym piątym sezonem, który był już nawet zamówiony przez Channel 4, ale ostatecznie, z powodu napiętych terminarzy twórców i braków budżetowych, udało się wyprodukować tylko jego namiastkę.
Nie ukrywam, że było to bardzo rozczarowujące, bo Roy, Maurice i Jen byli grupą, która zasługiwała na znacznie więcej, i uważam, że warto byłoby znów dać im szansę. Niestety, jest to właściwie niewykonalne, głównie ze względu na fakt, że grający główne role Chris O'Dowd, Richard Ayoade i Katherine Parkinson mają już wypchane grafiki na najbliższe lata, zarówno telewizyjnymi, jak i filmowymi projektami. Możemy więc tylko pomarzyć, że dwóch wyjątkowo nieporadnych życiowo informatyków i ich nie mająca pojęcia o komputerach szefowa wrócą na mały ekran.
A szkoda, bo jestem przekonany, że świetnie daliby sobie radę. Absurdalny humor i nabijanie się z popkultury w brytyjskim wydaniu jest zawsze w cenie, zwłaszcza teraz, gdy Amerykanie zajmują się głównie dręczeniem nas fatalnymi sitcomami. Pomysłów na pewno by nie zabrakło, bo twórcy mieli już kilka gotowych na piąty sezon – miał powstać m.in. odcinek parodiujący "Szklaną pułapkę". Kto nie chciałby czegoś takiego zobaczyć?
Szkoda, że nic z tego nie będzie, ale przynajmniej Mossa walczącego z pożarem będziemy mieli już na zawsze.
"Czarna Żmija"
Bartosz Wieremiej: Ewentualny powrót "Czarnej Żmii" byłby świetną wiadomością i dobrze by się stało, gdyby okresowo pojawiające się plotki wreszcie się spełniły. Niech Edmund Blackadder (Rowan Atkinson) w kolejnych wcieleniach powróci do knucia i kombinowania. Niech serial raz jeszcze przeniesie nas w nowe okresy historyczne i zwiedza choćby zakamarki alternatywnej historii. Niech powstanie coś na poziomie serii nr 3 – nawet jeśli rzeczywiście trzeba będzie zrobić zrzutę na gażę Hugh Lauriego.
Najlepsze w tym powrocie byłoby to, że mógłby być to projekt z gatunku nostalgicznych, którego owa nostalgia by nie zabiła. Każdy dotychczasowy sezon, jak i poszczególne odcinki specjalne były na tyle różne, że nowa seria miałaby szanse na stanie się czymś odrębnym. Z tego powodu byłaby również wyzwaniem dla aktorów i scenarzystów, jak i miałaby w sobie jakże pożądany element świeżości.
A przecież jeśli dana produkcja ponownie ma zawitać na antenę, niech przynajmniej będzie czymś więcej niż odgrzewanym kotletem. Całe więc szczęście, że pomimo upływu lat w "Czarnej Żmii" potencjał na kolejne dobre serie wciąż jest obecny.