Jak zabić serial: "Lie to Me"
Bartosz Wieremiej
31 października 2015, 20:03
"Lie to Me" to serial zmarnowanych szans. Powstał w dobrym momencie i pokazał światu własnego geniusza – mowa o czasach, kiedy House jeszcze sobie radził, Brennan wciąż była sobą, a niejaki Patrick Jane dopiero się rozkręcał. Miał też początkowo klarowny pomysł na to, czym zainteresować widzów. Później wszystko poszło nie tak…
"Lie to Me" to serial zmarnowanych szans. Powstał w dobrym momencie i pokazał światu własnego geniusza – mowa o czasach, kiedy House jeszcze sobie radził, Brennan wciąż była sobą, a niejaki Patrick Jane dopiero się rozkręcał. Miał też początkowo klarowny pomysł na to, czym zainteresować widzów. Później wszystko poszło nie tak…
1. Regularnie zmieniaj kierunek, w jakim podąża twój serial. Miotaj się przy tym i myl dość często.
Jeśli spokojnie przyjrzymy się każdemu z trzech sezonów "Lie to Me", to może się okazać, że bez nadmiernego naginania prawdy, dałoby się je potraktować jak trzy różne seriale. Aż tak majstrowano przy wszystkim, nie oszczędzając przy tym samych spraw tygodnia. Jasne, twarze poszczególnych aktorów wyglądały jakoś znajomo, firma zwała się tak samo, ale zmiany wprowadzane były często bez żadnego wyjaśnienia. Nawet siedziba Lightman Group bez ostrzeżenia dorobiła się nowego wystroju i nie mówię tu o nieistotnych korytarzach, ale o samym gabinecie Cala Lightmana (Tim Roth).
Skoro jesteśmy przy tym temacie, to dodatkowo zorganizowano prawdziwą karuzelę showrunnerów – tu sezon z Shawnem Ryanem, tam kilkanaście odcinków i Alexander Cary. Część producenckiej władzy, obowiązków w końcu oddano także i Timowi Rothowi – wiwat, spójna wizja.
2. Znajdź całkiem znośną mieszankę humoru, naukowości, sarkazmu i dramatu. Potem zupełnie z niej nie korzystaj.
Krótkie żartobliwe sceny są na wagę złota we wszystkim, co proceduralne. Zabawny dialog czy pojedyncza absurdalna scena potrafią skutecznie ułatwić odbiór odcinka. Efektywny sposób na dostarczenie widzom niezbędnych informacji również bywa przydatny. W końcu, gdy wszystko jest zaplanowane, czasu zawsze brakuje. W niektórych momentach 1. serii "Lie to Me" wydawało się, że twórcy mają to już mniej więcej wykombinowane. W kolejnych sezonach uciekano się już do innych środków. Okazało się, że poczucie humoru da się amputować, a operacji poddano praktycznie wszystkich pracowników Lightman Group. Zrobiło się głośniej, sarkazm przerodził się w nudną złośliwość, a zdecydowanie zbyt często coś wybuchało. Sprawy tygodnia stały się szalenie osobiste, więc jakikolwiek luz czy odrobina rozprężenia nie były możliwe.
3. Chwal się nauką, a następnie naciągaj, co się da, i polegaj na nadużyciach.
W założeniach "Lie to Me" miało być serialem dość wiernie opartym o naukę, a dokładniej o prace Paula Ekmana. Jeśli kiedykolwiek zaglądnięcie do książki "Kłamstwo i jego wykrywanie w biznesie, polityce i małżeństwie", od razu rzuci się wam w oczy, z jak wielu rzeczy skorzystano w początkowych odcinkach. Na marginesie, wciąż dostępne są posty Ekmana dotyczące poszczególnych serii i zastosowanej w nich wiedzy – warto poczytać.
Jednak mniej więcej od 2. serii i sceny w biurze Cala, gdy zaatakował on kobietę w celu obudzenia jednej z jej wielu osobowości ("The Core of It" – 2×01), akcenty zaczęto rozkładać nieco inaczej. Polegano na przemocy, przekrętach, tanich sztuczkach i groźbach – rzeczach, których częściowo unikałby nawet wspomniany już Patrick Jane z "Mentalisty". Zresztą jedna z ostatnich scen w finale serialu ("Killer App" – 3×13), w której Lightman odwiedza złoczyńcę w więzieniu, zawiera całkiem duże nadużycie. Groźby Cala nie miały przecież żadnego pokrycia w faktach, co w przypadku serialu szczycącego się prawdą i nauką było dość niefortunnym pożegnaniem z widzami.
4. Stwórz ciekawego głównego bohatera. Potem zmień mu osobowość i dodaj setki dziwnych doświadczeń.
Cal Lightman na początku serialu i na końcu to dwie różne postacie. Jeden irytuje, drugi nie. Zgadnijcie który? Od pierwszych minut dowiadujemy się o nim kilku rzeczy – w sumie najważniejszych. W pierwszych tygodniach emisji słyszymy o rzeczach spodziewanych: wojaże po świecie, praca dla Pentagonu, wątek matki zaczerpnięty z książki Ekmana, okazjonalnie wpadająca w odwiedziny była żona. Niestety w kolejnych latach doszły raczej dziwne rzeczy. Zaczęto się skupiać na wzbogacaniu jego biografii o różne niezrozumiałe epizody: przesłuchania członków IRA, praca w MI6 i w CIA. O ile się nie mylę, to zdarzały mu się nawet wycieczki na Bałkany w czasie wojny.
Biografia Cala bardzo szybko przestała więc mieć jakikolwiek sens, a i przy okazji wyostrzono wszystkie cechy, które mogły w nim irytować. Stał się nieznośny i uciążliwy. Często też prężył muskuły – znaczy te intelektualne, choć… Chyba nie trzeba wspominać o tym, jak bardzo zmienia się odbiór serialu, gdy główny bohater potrafi w kwadrans zamęczyć widza?
5. Zdemoluj bohaterów drugoplanowych. Zepsuj prawie wszystkie relacje między postaciami.
Na samym początku dało się lubić Torres (Monica Raymund). Jej stopniowe zdobywanie wiedzy było też bardzo pomocne w odbiorze serialu. Eli Loker (Brendan Hines) także sprawiał niezłe wrażenie, a jego radykalna szczerość początkowo dobrze służyła serialowi i widzom. I nawet pozostając przy tym dwojgu, zanim 2. sezon się zakończył, nie zachowano nic z tego, co stanowiło o ich uroku. Z drugiej strony nie mieli jednak aż tak znowu najgorzej. Mniej ważnych postaci po prostu bezceremonialnie się pozbywano – biedny Karl Dupree.
Dodatkowo skorzystano także z innego bardzo skutecznego zabiegu przyspieszającego serialową autodestrukcję. Nieostrożne zamieszano w relacjach pomiędzy bohaterami – np. między Calem a Gillian Foster (Kelli Williams). Ich przyjaźń i zasady, na jakich się opierała, były ważną częścią 1. serii. To, co się stało później, można sobie wyobrazić, w końcu tekst ten pisany jest na potrzeby "Jak zabić serial". W efekcie, kiedy serial wylatywał z ramówki, jedynymi relacjami, które miały sens, były te między Calem a jego córką, Emily (Hayley McFarland). I szczerze mówiąc, cieszmy się, że udało się zachować choć to.