"Crazy Ex-Girlfriend" (1×01): Zakręcona stalkerka
Marta Wawrzyn
15 października 2015, 19:32
Do "Jane the Virgin" dołączyła w tym sezonie druga dziewczyna, która żyje w kompletnie surrealistycznym świecie i marzy o miłości. Ale czy "Crazy Ex-Girlfriend" będzie aż takim hitem?
Do "Jane the Virgin" dołączyła w tym sezonie druga dziewczyna, która żyje w kompletnie surrealistycznym świecie i marzy o miłości. Ale czy "Crazy Ex-Girlfriend" będzie aż takim hitem?
"Crazy Ex-Girlfriend" wyglądało super na papierze i w zwiastunach – jak odjechana, ale urocza babska opowieść o szukaniu szczęścia pod postacią faceta. Rebecca Bunch, grana przez twórczynię serialu, Rachel Bloom, miała być nową Bridget Jones czy też Ally McBeal – lekko rąbniętą dziewuchą zakręconą na punkcie miłości. Miała też być najlepszym możliwym dodatkiem do Jane Villanuevy, dziewicy w ciąży, która zarobiła dla CW Złoty Glob.
Czy tak się rzeczywiście stanie? "Crazy Ex-Girlfriend" generalnie jest serialem chwalonym i ja też w zasadzie nie mam do czego się przyczepić. To produkcja surrealistyczna, inteligentna, pełna wdzięku i humoru. Rachel Bloom niemalże staje na uszach, aby nas zapewnić, że potrafi wszystko. Tańczy, śpiewa, przeżywa widowiskowe załamania nerwowe i jest w tym wszystkim zwyczajnie urocza. Naprawdę nie ma się do czego przyczepić, wręcz przeciwnie, można się przy tym nieźle bawić. Teoretycznie.
Bo w praktyce oglądało mi się to po prostu źle. Trochę trwało, zanim w ogóle się zorientowałam, że Rebecca w jednej sekundzie rzuciła wszystko – świetną pracę w Nowym Jorku, pieniądze, fantastyczne mieszkanie – dla Josha, faceta, którego znała przelotnie, mając lat… 16. To nie jest wcale takie oczywiste, bo w retrospekcji żadne z aktorów nie wygląda na 16 lat, wyglądają na lat 30, więc widz może uznać ich raczej za studentów niż nastolatków.
Zresztą nawet gdyby to była miłość z czasów studenckich, a nie kompletnie szczenięcych, zachowanie Rebekki byłoby totalnie dziwne i niezrozumiałe. Bo oto spotyka na ulicy dawnego chłopaka, który jest bardziej zdziwiony niż zachwycony jej nową wersją – emanującą sukcesem prawniczką w dopasowanym kostiumie i drogich butach. On jej oznajmia, że przyjechał do Nowego Jorku robić karierę, ale właściwie się rozczarował, więc wraca do swojego rodzinnego miasteczka, do Kalifornii. Miłego, ale niespecjalnie interesującego i na dodatek, z tego co rozumiem, położonego pierońsko daleko od plaży.
Cała sytuacja wygląda jak nieznaczące spotkanie dwójki osób, które ledwie są w stanie jeszcze się rozpoznać. Ale nie dla niej. Rebecca tak po prostu rzuca wszystko i jedzie za swoim eks, w nadziei że tam czekać na nią będzie coś, czego nie ma w Nowym Jorku. Szczęście. Miłość. Spełnienie. Mimo że nie ma kompletnie żadnych podstaw, aby na to wszystko liczyć. No, oprócz minuty sympatycznej rozmowy z chłopakiem, który ją rzucił dziesięć lat temu, bo uznał, że jest dla niego zbyt dziwna.
Liczyłam na to, że ta absurdalna sytuacja zostanie przedstawiona tak, iż z miejsca to zaakceptuję. Tak jak zaakceptowałam z miejsca nietypową sytuację Michelle z "Bunheads" czy jeszcze dziwniejsze rzeczy, które spotkały w pilocie Jane Villanuevę. Niestety, im bardziej Rachel Bloom się stara, tym bardziej mnie to męczy.
"Crazy Ex-Girlfriend", projekt, z którym twórczyni biegała od kilku lat po różnych telewizjach, jest zwyczajnie przekombinowany. Widzom nie dano wystarczająco dużo czasu, by zrozumieć Rebekkę i zaakceptować to, co zrobiła. I choć Bloom jest fajną, pełną energii dziewczyną, która potrafi pokazać wiele odcieni dziwności swojej bohaterki, na razie nie jestem w stanie tego kupić. Ktoś tu porządnie przedobrzył i w efekcie z ekranu wylewa się sztuczność.
Poza tym pilot jest zwyczajnie nierówny – jedne żarty bawią, inne wydają się zupełnie nijakie. Jedne piosenki są świetne (jak "The Sexy Getting-Ready Song" i związana z nią puenta odcinka), inne zupełnie nie zapadają w pamięć. Rachel Bloom z miejsca daje się lubić jako Rebecca, ale ten jej dawny chłopak – niezależnie od tego, czy w przeszłości, czy teraz – wygląda na strasznego palanta i zwyczajnie jej nie dorasta do pięt. Nie wiem, czy chcę oglądać, jak ona walczy o jego miłość, bo uważam, że nie ma tu o co walczyć. Ot, kolejna fajna laska poniża się dla byle jakiego gostka.
Wiele tłumaczą opakowania pełne tabletek, których Rebecca pozbywa się po przyjeździe do Kalifornii. "Crazy Ex-Girlfriend" ma swoją mroczną stronę – główna bohaterka najwyraźniej jest pod opieką psychiatrów i kiedy odstawia leki, robi rzeczy, których inaczej by nie zrobiła. Jej spontaniczna decyzja o przeprowadzce do brzydkiego miasteczka w Kalifornii jest więc efektem nie żadnej przelotnie dopadającej ją samotności, depresji i poczucia, że jej życie nie wygląda tak, jak powinno – ale znacznie głębszych problemów.
Ta mroczna nutka to tak naprawdę jedyne, co mnie przy serialu trzyma. Ale niestety nie czyni całej sytuacji bardziej naturalną. Jak rok temu w jednej chwili zaakceptowałam dziewicę w ciąży razem z całym dobrodziejstwem inwentarza, tak "Crazy Ex-Girlfriend" zwyczajnie do mnie nie trafia. Kiedy to oglądam, jest mi tej pogubionej dziewczyny strasznie żal i najbardziej chciałabym, aby wsiadła w samolot z powrotem. Niekoniecznie po to, aby być znów prawniczką w nowojorskiej firmie – jest tysiąc rzeczy, które można robić zamiast stalkingu. I w których można się spełniać.
Serial wyraźnie idzie póki co w inną stronę – radosnego odzyskiwania okropnego faceta sprzed dziesięciu lat. I choć jestem ciekawa, co z tego wyjdzie, a Rachel Bloom naprawdę mi się w tym serialu podoba, nie jestem pewna, czy kiedykolwiek polubimy się tak do końca z "Crazy Ex-Girlfriend".