"Jane the Virgin" (2×01): Emocjonalna karuzela
Marta Wawrzyn
14 października 2015, 19:32
"Jane the Virgin" rok temu była niczym promyk słońca w środku zimy i wygląda na to, że nic się tutaj nie zmieni. Nawet najbardziej dramatyczne sytuacje, jakie można sobie wyobrazić, serwowane są wciąż z tą samą lekkością i wdziękiem. Uwaga na spoilery!
"Jane the Virgin" rok temu była niczym promyk słońca w środku zimy i wygląda na to, że nic się tutaj nie zmieni. Nawet najbardziej dramatyczne sytuacje, jakie można sobie wyobrazić, serwowane są wciąż z tą samą lekkością i wdziękiem. Uwaga na spoilery!
W "Jane the Virgin" zakochałam się niespodziewanie rok temu i teraz ponownie przeżyłam to samo, słuchając, jak nasz cudowny narrator, tym swoim gawędziarskim tonem, z lekką nutką ironii, streszcza w dwie minuty cały pierwszy sezon. Jak dobrze, że to zrobił, bo połowy już nie pamiętałam! I jak pomocne okazały się znów jego komentarze do całego tego szaleństwa!
Jak pewnie pamiętacie, dopiero co narodzony Mateo Gloriano Rogelio Solano Villanueva został w finale pierwszego sezonu porwany, o czym biedna Jane jeszcze wtedy nie wiedziała. Teraz się dowiedziała i zareagowała dokładnie tak, jak zareagowała każda kobieta w takiej sytuacji. Czyli wstała z łóżka kilka godzin po porodzie i w szpitalnej koszuli popędziła wraz z ojcem Matea oraz swoim byłym narzeczonym, z zawodu policjantem, ratować dziecię z rąk złej rudej porywaczki, która zresztą już nie jest ruda, bo po raz enty zmieniła twarz.
Cała akcja była rewelacyjna, zrobiona z wyczuciem, przezabawna, a jednocześnie pełna łez i dramatycznych zwrotów akcji. Jak wszystko w tym odcinku. Przykład? "Jane the Virgin" to jeden z niewielu seriali, który potrafi wycisnąć tyle śmiechu z problemów z karmieniem dziecka. A jednocześnie widziałam na Twitterze, jak młode mamy chwaliły, że przedstawiono to wszystko – i same problemy z noworodkiem, i nie do końca racjonalne lęki Jane – bardzo realistycznie i trafnie. Ja tego akurat ocenić nie jestem w stanie, ale faktem jest, że śmiałam się i bałam o Jane na przemian. Zupełnie jakbym oglądała "Los Milagros de Mariana"!
Jak zwykle idealnie wyważono dramat i komedię. Emocjonalne wzloty i upadki Jane przeplatały się więc z kompletną farsą, czy to w postaci medialnych skutków tweetów Rogelia, czy samego zgromadzenia pod domem jego córki, świętującego narodziny dziecka, czy też odjechanych przypadków Petry i spermy Rafaela. Twórcy "Jane the Virgin" potrafią bardzo ostro zakpić z religii i zbliżyć się do tej cienkiej granicy, po której przekroczeniu nasze media prawicowe uznałyby serial za obrazoburczy. Kadr z Petrą przechodzący płynnie w witraż pewnie już tę granicę przekracza, ale nie będę udawać, że mi to przeszkadza. To wielka zaleta serialu CW – że nie zna komediowego tabu i nie boi się żadnych tematów.
Gag gonił gag, absurdalne zwroty akcji następowały jeden po drugim, emocje zmieniały się jak w kalejdoskopie, a scenarzyści znów doskonale nad całym tym rozgardiaszem panowali. Wszystko było tu na swoim miejscu – jakby Jane nie miała dość wrażeń z dzieckiem, dorzucono jeszcze Michaela i Rafaela wciąż walczących o jej względy. Jeden u niej zamieszkał, drugi zajął pozycję stróża pod domem – i voila! Mamy trochę nietypową, ale w gruncie rzeczy szczęśliwą rodzinę.
Tradycyjnie już ogromne pochwały należą się Ginie Rodriguez, która z wielką łatwością, niemalże od niechcenia potrafi przejść w ciągu ułamka sekundy od kompletnego załamania do euforii. I która jednym małym gestem, miną albo intonacją głosu potrafi nie tylko zmienić nastrój o 180 stopni, ale też sprawić, że robi się po prostu sympatycznie. Bardzo, ale to bardzo podobała mi się nieznacząca w sumie scena, w której Jane, jej mama i babcia oglądają wideo ze ślubu Xo z Rogeliem i na koniec wszystkie wybuchają szczerym śmiechem.
Ale nie tylko Gina potrafi, Yael Grobglas też co chwila pokazuje, że może przenosić komediowe góry. Dziewczyna ma trudną rolę – nie jest jednowymiarową złą blondyną rodem z typowej telenoweli, jest pogubioną osóbką, która ma tendencje do komplikowania wszystkiego i którą zaślepia nieodwzajemniona miłość do Rafaela. W premierze 2. sezonu "Jane the Virgin" najważniejsza była sama Jane, ale na drugim planie błyszczał tym razem nie Rogelio, a właśnie Petra – świetna niezależnie od tego, czy akurat budziła się ze snu, sporządzała listę "za i przeciw", czy też zakradała się tam, gdzie nie ma prawa wstępu.
Przy okazji można się było zdziwić, słysząc komentarz narratora: "Zaraz, zaraz, czemu ja kibicuję Petrze?" – który padł dokładnie w tym momencie, kiedy sama się zorientowałam, że kurcze, ja chcę, żeby Petrze się udało! I nie tylko dlatego, że zacznie się prawdziwa komediowa jazda bez trzymanki. Petrę po prostu da się lubić. Momentami.
Krótko mówiąc, "Jane the Virgin" nie zmieniła się nic a nic. To wciąż i emocjonalny rollercoaster, i błyskotliwa, pełna absurdów komedia, i przede wszystkim zaskakująco angażująca opowieść, która niesamowicie wciąga czy wręcz uzależnia. Gina Rodriguez nadal wymiata w roli dziewicy, której przytrafiło się dziecko, wprowadzając w to wszystko mnóstwo naturalności i świeżości i bezustannie przypominając nam, jak zasłużony był ten styczniowy Złoty Glob. Narrator-gaduła opowiada nam pokręcone dzieje Jane cały czas z tą samą swadą i ciepłem w głosie. Twisty z kosmosu rodem bawią dokładnie tak jak przed rokiem. Ten miks po prostu działa, wciąż tak samo skutecznie. "Jane the Virgin" potrafi być surrealistyczna, przesympatyczna i wzruszająca jednocześnie. Jak żaden inny serial.
I tylko oglądalność mogłaby być lepsza, bo nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że moglibyśmy pożegnać słoneczny świat Jane Gloriany Villanuevy zaledwie po dwóch sezonach.