Hity tygodnia: "Quantico", "Most nad Sundem", "Faking It", "The Grinder", "Brooklyn 9-9"
Redakcja
4 października 2015, 14:02
"Quantico" – sezon 1, odcinek 1 ("Run")
Bartosz Wieremiej: "Run" to odcinek, który kompletnie mnie skołował i który był po prostu lepszy od reszty pilotów, jakie widziałem w ostatnio. Na pewnym poziomie sprawił mi frajdę i choćby nawet w kolejnych tygodniach nie dostarczył już takiej dawki rozrywki, to wypada go w tym momencie docenić.
Wspomnieć trzeba przy tym, o udanym debiucie Priyanki Chopry w amerykańskiej telewizji. Dobrze oglądało się też retrospekcje z samej Akademii FBI w Quantico. Interesującym posunięciem scenarzystów było również bezceremonialnie potraktowanie realnie istniejącego budynku. Słynny Grand Central Terminal praktycznie zmieciony został z powierzchni ziemi, co zmienia stawkę polowania na główną bohaterkę.
Po zobaczeniu tego pilota chętnie poznawać będę kolejne tajemnice i przyglądać się tak działaniom naszych kadetów, jak i pościgowi za domniemaną sprawczynią. I już samo to warte jest hitu tygodnia, szczególnie gdy w krótkim czasie widziało się tyle produkcji, do których pod żadnym pozorem nie chce się wracać.
Marta Wawrzyn: Widzę krytyczne głosy na temat "Quantico" i pytam: czego Wy się spodziewaliście? Że producent "Plotkary" napisze drugie "Homeland"!? Oj nie, ten serial to typowe guilty pleasure – cukiereczek, który sprawia wiele przyjemności, jeśli zaakceptuje się totalny brak wartości odżywczych.
Nie wiem, jak to będzie dalej, ale w tym tygodniu "Quantico" po prostu pozytywnie się wyróżniło. W serialu mnóstwo się dzieje, narracja jest zgrabnie prowadzona w dwóch liniach czasowych, a przede wszystkim tych bohaterów z miejsca da się lubić. To, że szacowna Akademia FBI mocno przypomina szkołę średnią tudzież letni obóz, też w gruncie rzeczy jest fajne. Czegoś takiego jeszcze nie było i ja jestem ciekawa co dalej. Bo "Quantico" wkręca jak diabli od pierwszych minut.
Także czas wyłączyć mózg i dać się po prostu ponieść. Nie mam pojęcia, czy ta jazda bez trzymanki po, wydawałoby się, kompletnie niepasujących do siebie konwencjach skończy się dobrze. Na razie ten zrobiony z ułańską fantazją miks seriali w stylu "Homeland" z teen dramą sprawdza się zaskakująco dobrze. Stąd ten hit.
"The Grinder" – sezon 1, odcinek 1 – "Pilot"
Mateusz Piesowicz: Takie niespodzianki to ja lubię. Serial, o którym wszyscy myśleli, że się nie uda, okazał się jedną z lepszych premier tej marnej jesieni, a przede wszystkim naprawdę zabawną i inteligentną rozrywką. Twórcy zręcznie pogrywają proceduralnymi schematami, Rob Lowe czuje się tu jak ryba w wodzie, a całość mija naprawdę szybko i od razu chce się więcej.
Nie będzie to serial, który zmieni oblicze telewizji, ale nie o to tu chodzi. Zaczynało mi się już wydawać, że stworzenie komedii pozbawionej toaletowego humoru przekracza możliwości amerykańskich twórców, a jednak nie. Jest nadzieja dla widowni.
Marta Wawrzyn: To prawda, że "The Grinder" póki co dziełem wybitnym nie jest, ale już na wstępie ma u mnie kilka dużych plusów. Po pierwsze, za to, że ma fajny pomysł na siebie – nie jest kolejną komedią o grupce przyjaciół czy też nowej współczesnej rodzinie, a opowiada o dwóch braciach prawnikach, jednym prawdziwym, drugim telewizyjnym. Po drugie, ma nieźle napisane gagi. Rzeczywiście śmieszne, w miarę inteligentne i przede wszystkim świetnie zagrane. I tu dochodzimy do "po trzecie" – ma w obsadzie Robe'a Lowe'a i Freda Savage'a naraz.
Przy czym Savage gra tutaj mniej spektakularną rolę, wymiata przede wszystkim Lowe, który ostro kpi i z własnego wizerunku, i ze schematów znanych z seriali o prawnikach. Nie sądziłam, że tak przerysowana postać, postawiona w tak niecodziennej sytuacji, się sprawdzi – a jednak! I jest to zasługa nie tylko dobrego scenariusza, ale też idealnie dobranego aktora. Jest więc hit – choć oczywiście mamy świadomość, że "The Grinder" historii telewizji nie odmieni.
"Brooklyn 9-9" – sezon 3, odcinek 1 ("New Captain")
Mateusz Piesowicz: Nie oszukujmy się – ten serial miewał już znacznie lepsze odcinki, ale jak na początek sezonu i zapowiedź tego, co czeka nas w dalszej kolejności, jest nieźle. Przede wszystkim obiecująco wygląda kwestia romansu Amy i Jake'a, wobec którego były obawy, że zamieni "Brooklyn 9-9" w tasiemiec w stylu "The Big Bang Theory". Póki co nic na to nie wskazuje. Między tą dwójką jest jakaś naturalna chemia, w dodatku żadne nic nie straciło ze swojego dotychczasowego uroku, za to pojawiła się między nimi dynamika, której tak bardzo brakowało w poprzednim sezonie.
Na plus trzeba również zaliczyć Kapitana Holta i jego problemy, które z Giną u boku wydają się łatwe do rozwiązania – czekam na powrót tej dwójki na 99. posterunek, bo że do niego dojdzie, to nie mam najmniejszych wątpliwości.
Marta Wawrzyn: To rzeczywiście nie był najlepszy odcinek w historii "Brooklyn 9-9", ale co z tego, skoro przez całe 20 minut bawiłam się świetnie. Bawiło mnie zarówno patrzenie na udręczonego kapitana Holta w nowej pracy (wątek z gołębiem rządzi!), jak i na to, co się działo na 99. posterunku. Trochę szkoda, że Bill Hader nie zagościł na dłużej, ale trzeba przyznać, że pojawił się i odszedł z hukiem. A między nim i Andym Sambergiem wciąż jest ta niesamowita SNL-owa chemia – kiedy po latach spotyka się dwóch aktorów z "SNL", po prostu widać, jak oni się z tego cieszą. Tak właśnie było tutaj.
Amy i Jake'a od początku bardzo lubię i zupełnie mi nie przeszkadza, że ten romans, owszem, wyśmiewa popkulturowe klisze, ale przede wszystkim sam jest jedną wielką kliszą. To po prostu działa, jest lekkie, urocze i zabawne. Zwłaszcza nie zapomnę tego momentu, kiedy Jake uświadomił sobie, że wszystkie sekstaśmy Amy teraz będą jego sekstaśmami. Andy Samberg, który przez wakacje stał się jeszcze bardziej uroczy, miał przy tym nieziemską minę!
"Brooklyn 9-9" zawsze było trochę nierówne, ale dwie rzeczy się nie zmieniają – wciąż otrzymujemy rewelacyjnie napisane żarty i wciąż jest ta fantastyczna chemia w obsadzie. Na tę ekipę oryginałów dobrze się patrzy, niezależnie od tego, co się akurat u nich dzieje. Widać, że oni po prostu świetnie się bawią, robiąc ten malutki, głupiutki serialik. I dzięki temu mnie też od razu humor się poprawia.
"The Last Man on Earth" – sezon 2, odcinek 1 ("Is There Anybody Out There?")
Mateusz Piesowicz: Początek drugiego sezonu jest bardzo obiecujący, ale nauczony doświadczeniem, wolę jeszcze nie wydawać ostatecznych osądów. Na pewno w naszym najlepszym interesie leży, by "ekipa z Tucson" jak najdłużej pozostała rozdzielona, bo po raz kolejny przekonaliśmy się, że poziom serialu rośnie, gdy zmniejsza się liczba osób na ekranie.
Po serii kiepskich odcinków zdążyłem już zapomnieć, jak świetnym duetem są Will Forte i Kirsten Schaal, więc chwała twórcom, że mi o tym przypomnieli. Praktycznie każda scena z tą dwójką to komediowa petarda, a umieszczenie ich w Białym Domu to w ogóle jeden z lepszych pomysłów w całym serialu. Podobnie jak wyprowadzka z Arizony – mam nadzieję, że kolejne odcinki będą się tego trzymać, bo "The Last Man on Earth" ma tak duży potencjał, że zwyczajnie szkoda go ograniczać.
Marta Wawrzyn: Zgadzam się z przedmówcą – im mniej osób na ekranie i im smutniejsza jest ta komedia, tym lepiej. W "Is There Anybody Out There?" znów mieliśmy tę przerażającą samotność, co kiedyś w pilocie. Brat Phila w kosmosie gadał do robaków, Carol wariowała z braku towarzystwa innego niż Phil, a sam Phil zgubił jedyną osobę, która była w stanie z nim wytrzymać.
I tak trzymać. "The Last Man on Earth" nie sprawdza się jako serial o postapokaliptycznych romansach, ale jest świetne jako najsmutniejsza komedia na świecie. Niech więc dalej pokazuje, jak uderzająca potrafi być samotność, niech odkrywa brutalne prawdy o człowieku i niech miesza inteligentny, absurdalny humor z kompletnymi wygłupami – dokładnie tak jak w tym odcinku. Bo właśnie to wychodzi tutaj najlepiej.
"Les Revenants" – sezon 2, odcinek 1 ("L'enfant")
Marta Wawrzyn: Czemu tylko pierwszy odcinek? Bo drugiego zwyczajnie nie zdążyłam jeszcze zobaczyć. A podobno jest jeszcze lepszy od pierwszego! Jeśli tak, to czapki z głów. Bo przyznaję, że trochę się tego powrotu obawiałam. W "Les Revenants" zakochałam się tak naprawdę na początku, finał mnie zdziwił, bo zrezygnowano ze skupiania się na tym, co było wcześniej najlepsze, czyli zwykłych ludzkich emocjach, a w zamian pokazano nam szerszą perspektywę. Wydawało mi się, że po czymś takim serial musi się zmienić, i to nie na lepsze.
A tu niespodzianka. Francuska produkcja wciąż uwodzi i straszy dokładnie tak jak na początku – subtelnie, spokojnie i z klasą. Klimat wciąż jest przecudny, podobnie zresztą jak miejsce, w którym rzecz się dzieje. Opustoszałe miasteczko w górach robi piorunujące wrażenie, tajemnic jeszcze przybyło, a nieszczęsny łoś, przechadzający się po miejscach, w których łosie zwykle nie bywają, sprawia wrażenie upiora. Jako że nie widziałam jeszcze 2. odcinka, nie wiem, co urodziła Adele, ale i tu nie spodziewam się wpadki.
Krótko mówiąc, powrót francuskiego serialu Canal+ to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy w tym tygodniu. Nie dość że klimat można kroić nożem, to jeszcze twórcy ze swobodą skaczą po wszystkich wątkach – a jest ich do ogarnięcia więcej niż w poprzednim sezonie. Tak trzymać!
"Doktor Who" – sezon 9, odcinek 2 ("The Witch's Familiar")
Bartosz Wieremiej: "The Witch's Familiar" sprawdził się zarówno jako samodzielny odcinek, jak i część dwuodcinkowej historii. Był dobrze napisany, pełen świetnych scen oraz ważnych i intrygujących dialogów. Rozmowy Dwunastego Doktora (Peter Capaldi) i Davrosa (Julian Bleach) nie zawiodły. Daleków też nie brakowało – wręcz mnóstwo ich było, a i okazało się, że nawet w kanałach bywa dość tłoczno.
Specjalne brawa należą się aktorom, a szczególnie Michelle Gomez. Grana przez nią Missy raz jeszcze skradła każdą scenę, w jakiej była. Docenić należy także ładnie wpleciony w akcję kurs obsługi dalekowej maszynerii. Sprytnym posunięciem było to, że ta zabawna w sumie scena mogła w ostatnich minutach odcinka skończyć się tragicznie.
Zapomnieć nie można też o samym końcu oraz o spacerze Doktora i młodego Davrosa do domu tego ostatniego. Od emisji minął prawie tydzień, a mnie wciąż zastanawia, o czym mogli rozmawiać, gdy nam pokazano napisy końcowe."Most nad Sundem" – sezon 3, odcinek 1
Mateusz Piesowicz: Były obawy przed tym sezonem, ale okazały się niepotrzebne. Co prawda Kima Bodni i jego Martina już nie ma, ale zastępstwo wydaje się godne, a już na pewno intrygujące. Henrik przez większość odcinka wyglądał na kolejnego z barwnej galerii kryminalistów, tymczasem twórcy zrobili nam psikusa, a z niego nowego partnera Sagi. Na pewno nie będzie to łatwa współpraca, bo nasza bohaterka ma swoje problemy, znacznie większe niż do tej pory, co tylko zapowiada ogromne emocje w nadchodzących odcinkach.
Dodajmy do tego niezmiennie znakomity klimat, jak zwykle bardzo tajemnicze morderstwo i ciekawie wyglądające wątki poboczne, tym razem o mocno polityczno-obyczajowym zabarwieniu. To będzie dziesięć fantastycznych odcinków.
"Faking It" – sezon 2, odcinek 15 ("Boiling Point")
Marta Wawrzyn: "Faking It" zmierzyło się w tym tygodniu z klasyką – czyli "The Breakfast Club" – i wyszło z tego obronną ręką. Dokładnie tak jak bohaterowie filmu z lat 80., uczniowie Hester High School wylądowali na pół soboty w kozie. Zamknięci we własnym gronie, znudzeni i pozbawieni smartfonów, mieli tylko jedno wyjście: zacząć ze sobą rozmawiać. I dokładnie tak jak ich poprzednicy, zaliczyli kilka poważnych konwersacji, które co prawda losów świata nie odmienią, ale niewątpliwie pomogły oczyścić atmosferę.
Oto bowiem wyszły na wierzch wszystkie największe sekrety i emocje. Shane został brutalnie skonfrontowany z prawdą na swój temat. Liam dowiedział się o istnieniu pewnego czeku. Amy i Lauren zawarły coś w rodzaju paktu. Karma sama była zaskoczona odpowiedzią na pytanie, kto jest dla niej najważniejszy. Gdzieś w to wszystko zaplątało się jeszcze parę historii miłosnych i rodzinnych, nie zabrakło też jazdy na kogucie przez miasto oraz obowiązkowego "Don't You (Forget About Me)". A przy tym było po prostu lekko, wdzięcznie i zabawnie. Świetny odcinek!