"Code Black" (1×01): Dużo krwi, mało emocji
Andrzej Mandel
2 października 2015, 17:02
Nowy dramat medyczny CBS na kolana nie powala. Z ekranu leje się krew, trwa walka o życie i do tego widać chęć bycia nowym "Ostrym dyżurem". Tyle że to już było. Plus za Luisa Guzmana.
Nowy dramat medyczny CBS na kolana nie powala. Z ekranu leje się krew, trwa walka o życie i do tego widać chęć bycia nowym "Ostrym dyżurem". Tyle że to już było. Plus za Luisa Guzmana.
"Code Black" zaczyna się od wprowadzenia dla nas, co też "code: black" znaczy w amerykańskich izbach przyjęć, i raczy nas statystyką, z której wynika, że zaraz obejrzymy najgorętszą izbę przyjęć w USA. Chwilę potem obserwujemy Luisa Guzmana z jego charakterystyczną twarzą zakapiora, jak wprowadza żółtodziobów na izbę. Następnie zaś oglądamy coś wzorowanego chyba na dowolnym SOR w polskim szpitalu w dowolnej metropolii (odejmując rany postrzałowe, bo dostęp do broni w Polsce wciąż jest na szczęście trudny). I w tym momencie straciłem zainteresowanie, bo przypomniał mi się "Ostry dyżur", a zaraz potem "Chirurdzy".
Problemem "Code Black", niezależnie od paradokumentalnej maniery kamery, jest to, że wszystko już było. Mieliśmy już seriale o izbie przyjęć, o walce o życie czy problemach natury moralnej lekarzy. A skoro wszystko już było, to przydaliby się jacyś bohaterowie, do których można zapałać sympatią, jak to np. było w doskonale wtórnym "The Night Shift". Tymczasem w "Code Black" sympatii, przynajmniej mojej, nie wzbudza nikt poza granym przez Guzmana Jessem.
Na ekranie sporo się dzieje – mamy zatykanie aorty małym palcem (nb. ktoś z takim postrzałem miałby marne szanse na dotarcie do izby przyjęć), mamy schładzanie pacjenta, mamy śmierć, mamy staruszków kochających się po grób i tak dalej… Nawet transplantację Seitzman nam wcisnął z obowiązkowymi łzami na sam koniec "Słyszę cię tato"… Fajnie by było, gdyby dodano do tego jeszcze jakieś emocje.
Nie wszystko jednak poszło źle. Bardzo mi się spodobały, znane dobrze z polskich szpitali, pretensje lekarki-żółtodzioba, że ona nie jest od "pielęgniarskiej roboty". Polskie szpitale mają z tym jeszcze większy problem niż amerykańskie, więc zabawnie się patrzyło, jak pielęgniarz będący opiekunem żółtodziobów po prostu wzrokiem miażdży młodą lekarkę. U nas by się taki Jesse przydał w każdym szpitalu.
Realistycznie wypadł też sam ogólny obraz izby przyjęć – to chaos, ledwo poddający się namiastce kontroli. To tłum ludzi, selekcja pacjentów na tych, którzy mogą czekać, i na tych, którzy muszą być obsłużeni natychmiast. Siedzieliście kiedyś z potężną migreną na SORze i cierpieliście godzinami? Teraz wiecie, dlaczego nikt się wami nie zajął. Ten realizm to duży plus serialu, zdecydowanie. Podobnie jak uzupełniający to obraz (nieco zbyt nachalnie podawany) mopów ścierających krew z podłogi.
Dla mnie "Code Black" będzie idealnym serialem do puszczenia w tle. O ile nie będę miał niczego ciekawszego do oglądania. Nie zapowiada się bowiem na hit i kto wie, czy niedługo nie będzie potrzebował reanimacji.