13 największych jesiennych porażek z ostatnich lat
Marta Wawrzyn
12 października 2015, 18:41
W tym roku mamy słabą jesień, jeśli chodzi o serialowe nowości. Ale to żadne zaskoczenie że produkcje promowane z rozmachem szybko przepadają. Takich przypadków było w ostatnich latach sporo – wystarczy przypomnieć "Terra Novą", "The Playboy Club", "Draculę" czy "Revolution".
W tym roku mamy słabą jesień, jeśli chodzi o serialowe nowości. Ale to żadne zaskoczenie że produkcje promowane z rozmachem szybko przepadają. Takich przypadków było w ostatnich latach sporo – wystarczy przypomnieć "Terra Novą", "The Playboy Club", "Draculę" czy "Revolution".
"Terra Nova" (2011)
Przez całe lato 2011 roku FOX wbijał nam do głów, że to będzie nie tylko megahit, ale i projekt pod każdym względem niezwykły. Kosztowny, zrobiony z rozmachem godnym filmowego blockbustera i pod każdym względem najlepszy. Pilot pochłonął niemal 15 mln dolarów, kolejne odcinki średnio po 4 mln. Za sterami siedział sam Steven Spielberg. Słowem, miało być fantastycznie i bombastycznie.
Serial przetrwał od września do grudnia, z każdym odcinkiem oglądalność coraz bardziej leciała w dół. I choć nie jest to prawdopodobnie najgorszy serial na świecie – ani w tym zestawieniu – "Terra Nova" przegrała walkę o widzów, bo po prostu nie miała nic nowego do zaoferowania. Owszem, pod względem wizualnym imponowała, bo zdecydowanie była zrobiona na bogato, ale już swoim scenariuszem mocno przypominała filmy, na których, owszem, bawiliśmy się świetnie, ale w latach 90.
"'Terra Nova' marnuje swój potencjał, stając się zwykłym proceduralem kryminalno-rodzinnym, osadzonym w nietypowej lokalizacji. To serial fatalnie napisany, a interakcje między głównymi bohaterami są ograne do nieprzytomności" – pisał na Serialowej Michał Kolanko, który jako miłośnik science fiction męczył serial do końca. Po czterech latach o produkcji FOX-a nie pamiętają już chyba nawet najbardziej zagorzali fani telewizyjnego sci-fi.
"The Playboy Club" (2011)
A jaki to miał być hicior! I jakie to miały być kontrowersje. Laura Benanti, Amber Heard i inne piękności miały paradować przed naszymi oczami w skąpych strojach króliczków "Playboya", klimat retro miał się wylewać z ekranu, a do tego był tam facet aspirujący do miana nowego Dona Drapera (Eddie Cibrian, pamiętacie?).
Jeszcze przed premierą serialu we wrześniu 2011 roku ruszyła lawina protestów ze strony konserwatywnych organizacji. Partnerska telewizja NBC z Utah odmówiła emisji, tłumacząc, że byłoby to niezgodne z moralnością. Telewizyjna Rada Rodziców ruszyła rozsyłania protestów ws. serialu, bo ten miał "uprzedmiotawiać i degradować kobiety". Słowem – wiele hałasu o nic.
Ostatecznie króliczki "Playboya" zostały ubite przez NBC po zaledwie trzech odcinkach, a powód był bardzo prozaiczny – bardzo słaba oglądalność. I naprawdę trudno się dziwić, serial był zły pod każdym względem i tak mało kontrowersyjny, jak to tylko możliwe. Panie pokazywały mniej ciała niż dziewczyny ze "Słonecznego patrolu", na klimacie wyraźnie zaoszczędzono, a i scenarzyści specjalnie się nie popisali. Drewniane dialogi i pozbawiona jakiejkolwiek własnej myśli fabuła położyła serial dużo szybciej niż byłyby to w stanie zrobić wszystkie organizacje konserwatywnych wariatów razem wzięte.
"Pan Am" (2011)
A tego serialu bardzo nam było na Serialowej szkoda. I bardzo długo sobie wmawialiśmy, że jest lepszy niż był naprawdę, jeszcze w styczniu 2012 roku licząc, że może jakimś cudem przetrwa. Przetrwać nie miał prawa, bo ABC włożyło w niego sporo pieniędzy i ta inwestycja zwyczajnie się nie zwróciła. W przeciwieństwie do "The Playboy Club", w "Pan Am" rzeczywiście był klimat retro, i to cudny, leciutki, elegancki i przyjemny.
Trudno było nie patrzeć z zachwytem na te panie, ich błękitne kostiumy i marzenia o wielkim świecie. I fakt, nie był to zbyt wielowymiarowy serial – a jedynie typowa babska bajeczka od ABC – ale miał swój charakter. Miał też niezłą, a na dodatek prześliczną obsadę, w której prym wiodła Christina Ricci.
Zostawmy jednak te sentymenty, bo miało być o tym, czemu to się nie udało. Klimat był super, panie były wspaniałe, ale zabrakło czegoś, co w serialach jest absolutnie niezbędne: wciągającej fabuły. Scenariusz "Pan Am" poskładano z dziesięciu tysięcy różnych bzdur, z których żadnej nie zrobiono porządnie. Zabrakło w tym i myśli przewodniej, i mocniejszego komentarza do sytuacji kobiet w latach 60., i po prostu jakiegoś własnego rysu.
Do teraz pamiętam absurdalny wątek szpiegowski rudej Kate. Pamiętam też, jak oglądałam odcinki w środku sezonu skonfundowana, bo ABC "zapomniało", że seriale się puszcza po kolei. Krótko mówiąc – co mogło pójść nie tak, to poszło nie tak.
"Ringer" (2011)
"Ringer" miał być wielkim powrotem do telewizji Sarah Michelle Gellar, czyli dawnej serialowej Buffy. Z kolei stacja CW próbowała w ten sposób zdobyć troszkę starszych widzów – utrzymany w klimatach neo-noir serial na papierze prezentował się dość ambitnie. A na zdjęciach promocyjnych wyglądał po prostu super – piękne suknie, stylowe fryzury, eleganckie garnitury… i ukryte gdzieś w tym wszystkim tajemnice.
Sarah Michelle Gellar grała siostry bliźniaczki i nie szło jej to najgorzej. Ioan Gruffudd wcielał się w jej męża i był tym wspaniałym, brytyjskim sobą. Sukienki i wnętrza prezentowały się wspaniale. Zawiódł, jak to często bywa, scenariusz. "Ringer" w założeniu miał być serialem pięknym, klimatycznym i przede wszystkim pełnym trudnych do rozszyfrowania intryg, sprawiających, że widz nie będzie mógł doczekać się następnego odcinka.
Skończyło się na chaotycznej bieganinie, tandetnych wątkach w stylu oper mydlanych i twistach rodem z podręcznika dla początkującego scenarzysty. Bardzo mi było tego serialu szkoda i oglądałam go dłużej niż powinnam, wciąż mając nadzieję, że może jakimś cudem coś jeszcze z tego będzie. Ale spiętrzenie bzdur stało się nie do zniesienia i w końcu nawet ja nie dotrwałam do końca sezonu.
"Last Resort" (2012)
Ach, cóż to był za pilot! Zaskakujący, pełen akcji, z pomysłem na siebie. Przypomnijmy, serial opowiadał o załodze amerykańskiego atomowego okrętu podwodnego, która nietypową, drugorzędną drogą komunikacyjną dostała rozkaz wystrzelenia rakiet balistycznych w kierunku Pakistanu. Tymczasem w Waszyngtonie doszło do czegoś, co spokojnie można nazwać przewrotem. Nasza dzielna załoga, z kapitanem Holtem z 99. posterunku – znaczy Andre Braugherem – odmówiła wykonania rozkazu i niedługo potem została zaatakowana przez siły USA. I to był zaledwie początek!
To, co się działo potem, jest nie do opisania. Twórcy "Last Resort" poszli na całość i zafundowali widzom prawdziwą karuzelę wybuchów, ataków, strzelanin, zwrotów akcji i intryg szpiegowskich. Doszło nawet do ataku nuklearnego na USA! A my to pochłanialiśmy szeroko otwartymi oczyma i chcieliśmy więcej. Wydawało nam się, że to będzie co najmniej serialowe "Polowanie na Czerwony Październik".
Jedynym problemem wydawało nam się to, że ABC źle ułożyło ramówkę i dało "Last Resort" bardzo trudny slot. Ale oczywiście sprawa okazała się dużo bardziej skomplikowana. Z rewelacyjnego pilota wcale nie narodził się równie świetny serial. "Last Resort" z odcinka na odcinek coraz bardziej tonęło w patosie, tandetnych wątkach rodzinnych i nie najlepszych pomysłach na rozwój wątku głównego. A poza tym kolejne odcinki nie były już tak bombastyczne – bohaterowie utknęli na wyspie i pogrążyli w średnio interesujących kłótniach.
Kiedy po 13 odcinkach serial się zakończył – warto podkreślić, że nakręcono porządne zakończenie, nie zostawiono urwanych wątków – ci widzowie, którzy do tego czasu przy nim wytrwali, poczuli już tylko ulgę. Koniec końców okazało się, że "Last Resort" to był serial jednego pomysłu.
"666 Park Avenue" (2012)
"666 Park Avenue" miało być miłym dla oka guilty pleasure z dreszczykiem, na dodatek w niezłej obsadzie. Młode małżeństwo, grane przez Rachael Taylor i Dave'a Annable'a wprowadziło się do wielkiego zabytkowego apartamentowca o nazwie Drake, ulokowanego na manhattańskiej Park Avenue pod numerem 999. Ona rozpoczyna pracę jako menedżer budynku, on jest ważniakiem w garniturze. Szybko się okazuje, że miejsce, w którym zamieszkali, do zwyczajnych nie należy. Bo para właścicieli (Terry O'Quinn i Vanessa Williams) jest z piekła rodem, i to dosłownie.
"666 Park Avenue" specjalnie straszne nie było – bo i nie miało być. Ale nie to stanowiło jego największą wadę. Serial nie był wystarczająco intrygujący czy tym bardziej oryginalny, był po prostu zlepkiem tego, co już widzieliśmy. Przyzwoicie wykonanym, ale pozbawionym i "tego czegoś", i przede wszystkim sensownej, wciągającej fabuły.
A i oglądanie go dla sukienek głównej bohaterki nie miało sensu, bo lepsze sukienki były wtedy w "Revenge" czy "Plotkarze". Stąd też bardzo szybko się z "666 Park Avenue" pożegnałam – podobnie zresztą jak amerykańscy widzowie.
"Revolution" (2012)
Zaraz pewnie usłyszę głosy oburzenia, że przecież "Revolution" miało całe dwa sezony i jak ja mogę! Otóż mogę – przetrwałam chyba z 15 odcinków 1. sezonu i uważam, że był to serial fatalny. Jedyne, co w nim było fajne, to klimat. Świat bez elektryczności, stworzony przez ekipę, w której znajdował się J.J. Abrams, wyglądał super i naprawdę cieszył oko, choć oczywiście mógł być zrobiony jeszcze bardziej pomysłowo. Ale można było docenić rozmach i dbałość o detale.
Gorzej było ze scenariuszem. Sztampowy wątek główny prowadzono w przewidywalny sposób i choć parę dobrych pomysłów po drodze się znalazło, problem polega na tym, że całość napisano za pomocą łopaty. A najgorzej wypadali główni bohaterowie – irytującej blondyny Tracy Spiridakos wciąż nie zapomniałam, a przecież to było trzy lata temu. Ta straszliwie drewniana dziewczyna przyczyniła się do porażki "Revolution", choć możliwe, że po prostu nie miała czego grać.
Tak czy siak – serial przez wakacje kreowany był przez NBC na hit sezonu. Trailery wyglądały świetnie, widać było rozmach i włożone w to wszystko pieniądze, a nazwisko Abramsa też raczej nie odstraszało. Fani science fiction przed premierą wyobrażali sobie, że będzie to produkcja, która pchnie gatunek na nowe tory. Dwa sezony, których prawie nikt nie oglądał, to niestety w tym przypadku spora porażka.
"Go On" (2012)
"Go On", czyli serial komediowy z Matthew Perrym rozpaczającym po stracie żony, był przede wszystkim strasznie nierówny. Bardzo dużo w nim mi się podobało – genialna chemia w obsadzie! – ale też koniec końców mocno mnie zawiódł. Na pewno fajny był pomysł, fajna była serialowa ekipa (Laura Benanti, Brett Gelman, John Cho) i fajny był humor – nie szalenie śmieszny, ale stojący na całkiem wysokim poziomie. Kiedy telewizję zalewają żarty obracające się wokół seksu i tego, co robimy w toalecie, naprawdę dobrze jest zobaczyć niegłupi sitcom, który tego unika.
Problem polega na tym, że ta smutna komedia nie była wystarczająco charakterna, by przetrwać. Po ponad dwóch latach od finału nie jestem już w stanie sobie przypomnieć niczego poza jakimiś oderwanymi od siebie migawkami z Matthew Perrym w radiu i w kółku podczas terapii. I właśnie dlatego "Go On" nie przetrwało – było sympatyczne, całkiem inteligentne, ale niestety niespecjalnie porywające.
Matthew Perry to prawdziwy pechowiec – jeśli akurat gra w czymś przyzwoitym, serial jest kasowany. Jeśli idzie do jakiegoś CBS-owskiego okropieństwa – i nie mam tu na myśli "Żony idealnej", tylko "The Odd Couple", które dostało zamówienie na 2. sezon – to oczywiście udaje mu się przetrwać. Wielka, wielka szkoda.
"Dracula" (2013)
A "Draculę" pamiętacie? To miał być taki hicior, że NBC poszło na całość i zamówiło od razu cały – fakt, krótki, ale jednak – sezon. Serial miał być przerażający, erotyzujący i ambitny niczym produkcje z kablówek. Głównymi magnesami przyciągającymi widzów miał być wspaniały klimat wiktoriańskiego Londynu i Jonathan Rhys Meyers mówiący z amerykańskim akcentem. Ten akcent pamiętam do dziś – cóż to był za koszmar! Nie mogę pojąć, czemu z tego pomysłu po prostu nie zrezygnowano, kiedy twórcy usłyszeli, jak to brzmi.
Parę rzeczy w "Draculi" wyszło – przede wszystkim widać było pieniądze włożone w scenografię, kostiumy i całą tę wspaniałą, klimatyczną otoczkę. Do dziś też ciepło wspominam postać Lucy, graną przez Katie McGrath. Z fabuły nie pamiętam nic, poza tym że śmiertelnie się nudziłam, a tytułowy Drakula wydawał mi się jakimś lalusiowatym lowelasem, a nie przerażającym wampirem, żyjącym od stuleci.
Były bale jak w "Revenge", suknie jak w "Revenge" i intrygi jak w "Revenge". Bij zabij, wiele więcej nie pamiętam. I wydaje mi się, że nie ma czego pamiętać – poza przepiękną otoczką. Najbardziej żałuję, że Jonathanowi Rhysowi Meyersowi podbój Ameryki wtedy nie wyszedł – no ale jeśli tak brzmiał jego amerykański akcent…
"The Crazy Ones" (2013)
Bardzo przykra porażka, przede wszystkim dlatego, że niedługo po tym jak skasowali ten serial, pojawiła się wiadomość o samobójstwie Robina Williamsa, który w "The Crazy Ones" był równie wspaniały co wszędzie. I nawet jeśli to nieuprawnione myślenie, bo przecież nie wiemy, co tak naprawdę się stało, nie da się nie zadać pytania, co by było, gdyby serial jednak przetrwał.
Problem "The Crazy Ones" był taki, że mimo znakomitej obsady i niezłego pomysłu na siebie serial nigdy nie wyewoluował w coś, co rzeczywiście by się wyróżniało na tle innych sitcomów. Jego główne zalety sprowadzały się do tego, że nie opowiadał o kolejnej wesołej rodzince ani paczce przyjaciół, spędzających czas w knajpie, a do tego był po prostu sympatyczny.
Robin Williams wymiatał – zwłaszcza kiedy na końcu pokazywano zabawne sytuacje z planu – Sarah Michelle Gellar była świetna, a do tego zatrudniono jeszcze faceta z "Mad Men", Jamesa Wolka. Powinien być samograj. Wyszedł całkiem miły, ale niespecjalnie zabawny średniak.
"Constantine" (2014)
Ach, ten słodziak Matt Ryan walczący z demonami! Super mi się na niego patrzyło… przez jakieś 15 minut, zanim okazało się, że w serialu NBC tylko odtwórca głównej roli przykuwa wzrok. "Constantine'owi" brakowało i świeżości, i przede wszystkim gęstego klimatu, jakiego oczekuje się od tego typu opowieści.
Wielu fanów komiksu bardzo szybko serial porzuciło, nie akceptując jego podstawowych założeń, a tych, którzy zostali i się zakochali, była zaledwie garstka. Przez jakiś czas mówiło się o przejęciu produkcji przez inną telewizję – przede wszystkim CW – ale ostatecznie skończy się na wizycie Matta Ryana w "Arrow".
"Constantine" to kolejny po "Draculi" w założeniu ambitny serial, który NBC zamówiło na pełny, choć krótki, sezon i umieściło w piątkowej ramówce. Oba marnie skończyły – o "Draculi" nikt już nie pamięta, a "Constantine", mimo że zdobył wierną, choć niewielką, publikę, pozostanie na zawsze w czyśćcu.
"Selfie" (2014)
Kolejny serial, który zapowiadał się świetnie, a wyszło jak wyszło. "Selfie" na papierze wyglądało jak pewny hit. Nie dość że serial na czasie, to jeszcze od Emily Kapnek, twórczyni świetnej, ostrej satyry na przedmieścia – "Suburgatory". I na dodatek z Karen Gillan w roli głównej! Trudno chcieć więcej, bo wydaje się, że nie ma już "więcej" w światku telewizyjnej komedii.
Niestety, jakimś cudem wyszedł z tego strasznie irytujący koszmarek. Główna bohaterka była zdecydowanie zbyt przerysowana, kompletnie nie dawała się lubić, a na dodatek jeszcze śliczna Karen mówiła z jakąś dziwną manierą w głosie zmiksowaną ze średnio udanym amerykańskim akcentem (czemu Amerykanie to robią Brytyjczykom!?). Jej "mówione hashtagi" nie ani specjalnie śmieszne, ani trafne.
Ale nie tylko na dawną towarzyszkę Doktora patrzyło się źle, "Selfie" zawiodło pod każdym względem. Jako satyra na social media było zwyczajnie wydumane, zbyt przerysowane, by miało działać. Sympatycznym sitcomem też się nie stało, bo choć główna bohaterka – na początku tak karykaturalną, że patrzenie na nią sprawiało fizyczny niemal ból – z czasem zrobiła się nieco bardziej ludzka, to nie wystarczyło. A przede wszystkim ani trochę nie śmieszyło.
Wielka szkoda – a jeszcze większa szkoda, że ABC skasowało "Suburgatory", które notowało lepsze wyniki, niż większość dzisiejszych komedii.
"State of Affairs" (2014)
Serial, który za udany uważała chyba tylko jego gwiazda – Katherine Heigl. Aktorka, która postanowiła zostać producentką, poświęciła na "State of Affairs" wiele czasu, osobiście dopilnowując wszystkiego i ponoć ostro kłócąc się z każdym, kto wszedł jej w drogę. Aż trudno uwierzyć, że wyszedł taki gniot. Czy też po prostu kolejny serial, o którym głośniej było przed premierą niż po.
Nie działało tu kompletnie nic. Ponieważ teraz panuje moda na skomplikowane, mające problemy z samymi sobą, ale zawsze superprofesjonalne w pracy kobiety, to i Heigl postanowiła zostać jedną z nich. Problem w tym, że dużo lepiej wypada w komediach romantycznych, role dramatyczne specjalnie jej nie leżą. I w "State of Affairs" też położyła swoją postać na łopatki, wypadając niewiarygodnie praktycznie we wszystkich sytuacjach, kiedy trzeba było się wykazać.
Ale tego projektu nie uratowałoby nawet genialne aktorstwo. "State of Affairs" to jeden z tych seriali, które po prostu są wtórne do bólu, wypełnione banałami, które widzieliśmy już dziesiątki razy. Z wszystkich tytułów, które z różnych powodów załapały się do tego zestawienia, ten prawdopodobnie jest najgorszy – najsłabiej napisany, najmniej oryginalny, przerażająco łopatologiczny. A na dodatek traktował siebie śmiertelnie poważnie, jednocześnie bez żenady serwując widzowi zwykłe absurdy.
Nic dziwnego, że widzowie NBC szybko wydali werdykt skazujący "State of Affairs" na wieczne zapomnienie. A i Katherine Heigl ostatnio gdzieś zniknęła.