Finał "CSI": Nostalgia na koniec
Bartosz Wieremiej
30 września 2015, 16:03
"CSI" zasługiwało na specjalne pożegnanie. Gaszenie świateł po 15 latach żmudnego rozwiązywania kryminalnych zagadek pewnie nie jest łatwe. Nie oszukujmy się jednak: produkcja CBS znajdowała się w ramówce tak długo, że aż zapomniano, jak ważny był to serial. Spoilery.
"CSI" zasługiwało na specjalne pożegnanie. Gaszenie świateł po 15 latach żmudnego rozwiązywania kryminalnych zagadek pewnie nie jest łatwe. Nie oszukujmy się jednak: produkcja CBS znajdowała się w ramówce tak długo, że aż zapomniano, jak ważny był to serial. Spoilery.
O czasach świetności "CSI: Crime Scene Investigation" współcześnie za bardzo się nie pamięta. Lata wysokich słupków oglądalności, licznych nagród i nominacji stanowią z dzisiejszej perspektywy część odległej przeszłości. Momenty, kiedy doceniano autorów zdjęć, jak i aktorów, scenarzystów czy reżyserów przyjmuje się z rezerwą i niedowierzaniem.
A przecież od początku w produkcji CBS balansowano na granicy tego, co zwyczajowo powinno się pokazywać. Wyznaczano kierunki, w jakich przynajmniej przez jakiś czas miała podążać telewizja. Po drodze zbudowano też małe imperium – nie mylić z "Imperium".
Oddziaływanie serialu na realne życie było przecież poważnie rozpatrywany przez zastępy tęgich głów. Efekt CSI miał wpływać na sposób popełniania przestępstw, na oczekiwania sędziów przysięgłych względem materiału dowodowego prezentowanego przez prokuratorów czy np. na społeczny status techników kryminalistyki. Debatowano, spierano się i protestowano. To ostatnie jednak w innych okolicznościach i raczej ze zwyczajowych powodów: nagość, przemoc – wiadomo.
Zresztą pomijając już nieszczęsną rzeczywistość, momentami w "CSI" działy się rzeczy zaskakujące. Dwuczęściowy finał 5. sezonu, "Grave Danger", został wyreżyserowany i częściowo napisany przez Quentina Tarantino. Były to jedyne telewizyjne godziny, jakie ów wyreżyserował w ostatnich 20 latach. W roli ofiary tygodnia pojawiła się np. Taylor Swift (odcinek "Turn, Turn, Turn", sezon 9). Z kolei grany przez Justina Biebera Jason McCann dorobił się nawet łatki seryjnego mordercy, po czym został zastrzelony (odcinek "Targets of Obsession", sezon 11). Część widzów była z tego faktu bardzo zadowolona.
Na koniec, co już wiadomo, świat dogonił serial Anthony'ego E. Zuikera. Następnie telewizyjna codzienność tę produkcję przegoniła, a potem jeszcze zdarzyło się milion innych rzeczy.
Nieprzypadkowo pozwoliłem sobie na małe wspominki. "Immortality" bliżej jest po prostu do bardzo odległych czasów niż do wydarzeń bliższych, znanych z 15. sezonu. Film ten jest nostalgiczną podróżą po starych tropach, rozmowach i scenach.
Twórcy pozwolili sobie na to, aby w większości wypadków obecna obsada ustępowała pola bohaterom z dłuższym stażem. Nawet D.B. Russell (Ted Danson), będący w ostatnich seriach centralną postacią, nie odgrywa zbyt istotnej roli. A przecież jako jedyny wybiera się do "CSI: Cyber".
Akcja filmu rozpoczyna się od samobójczego ataku bombowego, do którego dochodzi w "Eclipse" – kasynie należącym obecnie to Catherine Willows (Marg Helgenberger). Na miejscu zbrodni jest oczywiście Sara Sidle (Jorja Fox), a z czasem kolejne wskazówki prowadzą nas w stronę Heather Kessler (Melinda Clarke). W tym momencie dzieli nas tylko krok do samego Gila Grissoma (William Petersen)
I trzeba przyznać, że stosunkowo szybko wszystko przerodziło się właśnie w historię Grissoma, Sary i Lady Heather. Na dobrą sprawę w opowieść miłosną. Wokół nich rozgrywała się większość scen, a na Gilu i Kessler skupiony był sam morderca. Reszta bohaterów mogła liczyć co najwyżej na nieistotny moment lub dwa. Wyjątkiem jest scena w garażu, kiedy wraz ze wspomnianą Catherine oraz Gregiem Sandersem (Eric Szmanda) do rozbrojenia jednej z bomb przystępuje Morgan Brody (Elisabeth Harnois).
Ewidentnie szukano w tym filmie sposobu na opowiedzenie historii, która mniej więcej splotłaby finałowe godziny z jego początkami, i nie do końca się to udało. Równocześnie nie zabrakło żmudnej pracy wykonywanej tak samo jak przez wszystkie te lata, czyli eksperymentów naukowych i pseudonaukowych. Przykładowo diabelskie ziele pozwalało na kontrolę zachowania ofiary, a przy pomocy pszczół udało się wytropić obecność człowieka w lesie. Autopsje także były, choć nad tym akurat wolałbym się nie rozwodzić.
W pewien sposób właśnie z tych powodów "Immortality" pokazuje zarówno, dlaczego ludzie pokochali kiedyś "CSI" oraz czemu ów serial musiał się skończyć. Nie da się jednak ukryć, że na koniec starano się zrobić coś potencjalnie interesującego. Jasne, wykorzystano historię opowiadaną przez lata, ale też złapano sprawcę i pozwolono, abyśmy na sam koniec wraz z parą bohaterów, która znowu jest razem, zobaczyli świat poza Las Vegas.
I może od początku o to chodziło.