"Blood & Oil" (1×01): W pogoni za rozumem
Marta Wawrzyn
28 września 2015, 21:27
Jeśli porównać pilot "Blood & Oil" z premierami z zeszłego tygodnia, można dostrzec tu coś nowego: otóż jest to serial, który posiada fabułę. Ale mimo że już znacząco obniżyliśmy wymagania – dowodem niech będzie prawie pozytywna recenzja "Blindspot" – za samo posiadanie fabuły medali rozdawać nie zamierzamy. Tekst zawiera dość duże spoilery, bo nie dało się inaczej.
Jeśli porównać pilot "Blood & Oil" z premierami z zeszłego tygodnia, można dostrzec tu coś nowego: otóż jest to serial, który posiada fabułę. Ale mimo że już znacząco obniżyliśmy wymagania – dowodem niech będzie prawie pozytywna recenzja "Blindspot" – za samo posiadanie fabuły medali rozdawać nie zamierzamy. Tekst zawiera dość duże spoilery, bo nie dało się inaczej.
Przyznam, że "Blood & Oil" mnie zaskoczyło, by nie rzec: zdumiało. Po pierwsze, nie spodziewałam się, że w ciągu 42-minutowego odcinka produkcji, która wygląda jak nowocześniejsza wariacja na temat "Dallas", może się aż tyle wydarzyć. Po drugie, jestem pod wrażeniem inwencji scenarzystów. Tylu głupot w tak krótkim czasie nie widziałam od dawna. Szacun – i mówię to niemal bez ironii. To naprawdę trzeba potrafić.
O ile przed premierą gdzieś tam we mnie tliła się iskierka nadziei, że może jakimś cudem, wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi, "Blood & Oil" będzie się do czegoś nadawać, wątpliwości rozwiewa już w zasadzie pierwsza scena. Główni bohaterowie, Billy i Cody LeFever (Chace Crawford i Rebecca Rittenhouse) zmierzają do Dakoty Północnej, w rejony, gdzie odkryto największe w historii Stanów Zjednoczonych złoża ropy naftowej, by założyć tam własny biznes. Wyjątkowo seksowny i przystający do naszych czasów – pralnię. Wiozą ze sobą pralki kupione za pożyczoną kasę – bo to logiczne, że pralki przywozi się z domu, zamiast je nabyć na miejscu – i oczywiście mają po drodze wyjątkowo idiotyczny wypadek samochodowy. Im samym udaje się wyjść bez szwanku, ale z pralek i auta nie zostaje nic. Zostają z paroma walizkami ciuchów i długiem, za to w pięknych (i do tego nieźle sfilmowanych, ale to w zasadzie jedyna zaleta serialu) okolicznościach przyrody.
Gdyby nie to, że tę słodziutką parkę idiotów właściwie z miejsca darzy się naturalnie przychodzącą niechęcią, to w zasadzie mógłby być całkiem ekscytujący początek. Problem polega na tym, że LeFeverów – nazwisko tak subtelne jak wszystko w tym serialu! – fatalnie napisano, a jedyną zaletą aktorów, którzy ich grają, są miłe twarze. Jej nie znosiłam już w "Red Band Society", on chyba na zawsze pozostanie dla mnie Nate'em Archibaldem z "Plotkary". Razem stanowią wyjątkowo niestrawną mieszankę – przesłodzoną, nudną i pozbawioną jakichkolwiek właściwości.
O dziwo, ta zupełnie nijaka para decyduje się na bardzo odważny – właściwie to głupi, jak wszystko w tym serialu – ruch, to znaczy kupuje ziemię za kolejne pożyczone pieniądze i tak oto… rozpoczyna nowe, podobno lepsze życie. Przyznaję, że patrzyłam szeroko otwartymi oczyma na kolejne twisty – to tak się teraz w Ameryce zdobywa pierwszy milion! Oczywiście scenarzyści próbowali mi po drodze wciskać kit, że naszej parce wcale się nie musi udać – ach, ta scena, w której ona, ciężarna i spłukana, wpatruje się smętnym wzrokiem w pralkę! – ale wiadomo, jak to się musiało skończyć.
Nabycie kawałka ziemi w innym serialu pewnie stanowiłoby główną atrakcję finału sezonu, ale tutaj to dopiero początek. Teraz rozgorączkowana para będzie musiała zmagać się na co dzień z niejakim Hapem Briggsem (Don Johnson, który grać, jak wiadomo, potrafi, ale ten serial bynajmniej nie daje mu szansy, by to udowodnić), baronem naftowym, uwikłanym w rodzinne intrygi trochę w stylu "Dallas". To znaczy posiadającym nową, stosunkowo młodą małżonkę (znana z "Zemsty" Amber Valletta) oraz syna, z którego wyraźnie nie jest zadowolony. Pewnie w kolejnym odcinku okaże się, że Hap dźwiga jeszcze większe krzyże, ale tego nikt z nas już nie zobaczy. Pierwsze spotkanie Hapa z rozorączkowanymi, jak wszystko w "Blood & Oil", absurdem stoi, a potem wcale nie jest lepiej. Mówiłam już, że takiego nagromadzenia głupot dawno nie widziałam? No właśnie.
Ten serial to opera mydlana pełną gębą. Po części inspirowana klasyką gatunku – przede wszystkim "Dallas", z którego sporo zwyczajnie skopiowano – a po części dokonaniami ABC z ostatnich lat, z "Zemstą" na czele. Co samo w sobie jeszcze grzechem śmiertelnym nie jest. Leży wykonanie – dwójki głównych bohaterów za nic nie da się lubić, scenariusz poskładano z najbardziej wyświechtanych klisz, patetyczne dialogi śmieszą, a intryga prowadząca do pełnego fajerwerków cliffhangera poraża swoją absurdalnością. Choć w zasadzie nie sposób się nudzić – na ekranie ciągle się coś dzieje.
Teoretycznie podczas seansu powinniśmy odczuwać wielkie emocje – bohaterowie non stop się emocjonują, a na dodatek stawki w tej grze rzeczywiście do niskich nie należą – ale takie to wszystko jest durne i przerysowane, że bardzo trudno wykrzesać z siebie choć odrobinę zainteresowania. Co z tego, że "Blood & Oil" fabułę posiada – w odróżnieniu od praktycznie wszystkich nowości z zeszłego tygodnia – skoro została ona sklecona z niezbyt świeżych składników, wrzuconych do garnka w losowej kolejności.
Po takim cliffhangerze, jaki nam zaserwowano, pewnie powinnam wariować z niecierpliwości i niepokoju na myśl o kolejnym odcinku, a tymczasem ja go pewnie nie zobaczę wcale. "Blood & Oil" po prostu nie ma "tego czegoś", choć niewątpliwie bardzo się przez te 42 minuty stara. Serial poraża sztucznością i kompletnymi banałami, a dwójka bohaterów, z którymi powinniśmy chcieć być na dobre i na złe, od pierwszej chwili głównie irytuje.
Jest taki moment, kiedy Billy'emu przytrafia się coś wyjątkowo idiotycznego w wyjątkowo niewygodnej chwili i pyta on sam siebie z nutką sarkazmu w głosie: "serio?". Ja bym chciała to samo pytanie zadać scenarzystom.