Hity tygodnia: "The Muppets", "Downton Abbey", "Doktor Who", "Masters of Sex"
Redakcja
27 września 2015, 16:02
"The Muppets" – sezon 1, odcinek 1 ("Pig Girls Don't Cry (Pilot)")
Mateusz Piesowicz: Przyznaję się bez bicia – kontakt z oryginalnymi "Muppetami" miałem raczej sporadyczny, więc ich nowa odsłona nie wzbudzała we mnie wielkich emocji. Nawet pomimo świetnej promocji – bo uważałem, że brak wspomnień z dzieciństwa będzie w tym przypadku przeszkodą nie do przeskoczenia. Duży błąd.
"The Muppets" to jak do tej pory najlepsza jesienna nowość i jedyny serial w ramówce, który z czystym sumieniem mogę polecić każdemu. Niewiarygodne, że naprawdę świeża produkcja dotyczy postaci, które na ekranach pojawiają się od przeszło 40 lat. W jakimś stopniu jest to na pewno zasługa tego, że Kermita i spółkę znamy i lubimy, ale przede wszystkim serial ABC ma coś, czym nie grzeszy konkurencja – świetny pomysł na siebie. Umieszczenie Muppetów w dorosłym świecie mogło się wydawać nieco pretensjonalne, ale wypadło znakomicie. Zabawnie i z wyczuciem, bez przekraczania pewnych granic czy uciekania się do żenujących chwytów. To było 20 minut, które dało nadzieję na to, że inwencja jeszcze całkiem nie umarła, a przede wszystkim poprawiło mi humor na resztę dnia. Myślę, że będzie to robić przez całą jesień.
Bartosz Wieremiej: Muppety wróciły do telewizji, a w 2015 w ich życiach zaszło kilka zmian. W "The Muppets" Kermit ewidentnie ma swój typ, a jego interakcje tak z Denise, jak i z Miss Piggy naprawdę dobrze się oglądało. Statler i Waldorf również byli w formie, a problemy z gośćmi programu "Up Late with Miss Piggy" oglądało się z przyjemnością.
Ogólnie był to dobry pilot, co warto docenić – szczególnie na tle innych koszmarków, z którymi przyszło nam się zmierzyć w ostatnich dniach. Zawierał wiele fajnych momentów, a ciekawe wyglądała chociażby wizyta Elizabeth Banks. Nawet wątki, które bardzo łatwo mogły się skończyć katastrofą, jak Fozzie i jego związkowe perypetie, dało się przeżyć.
A tak wracając do muppetowego wieczornego show, pomyślcie, jak rzadko w amerykańskiej telewizji kobiety prowadzą tego typu programy (Wiwat Miss Piggy!). Świadczy to nie najlepiej o rządzących telewizjami, szczególnie gdy się pomyśli, jak bardzo męczy siebie i innych niejaki Seth Meyers.
Marta Wawrzyn: I ja jestem za tym, żeby te "perwersyjne pluszaki" dalej funkcjonowały w dorosłym świecie, zwierzały nam się ze swoich problemów, randkowały nie tylko w obrębie własnych gatunków i bawiły nas swoimi neurotycznymi zachowaniami. Jest w tym lekkość, świeżość i naturalność – jak gdyby muppety do naszego świata tak po prostu przynależały i miały pełne prawo zrzędzić przed kamerą, niczym bohaterowie "The Office" czy "Parks and Recreation".
Nie widzę tu niczego niewłaściwego jak amerykańscy widzowie, jedyne, o co bym apelowała, to jeszcze zabawniejsze gagi. Bo jeśli ten pilot miał jakiś minus, to były nim dość przeciętne żarty. Ale za pomysł i za świeżość należy się tu bardzo duży plus. Z pewnością będę "The Muppets" oglądać dalej – prawdopodobnie jako jedyny serial z debiutujących w tym tygodniu.
"Downton Abbey" – sezon 6, odcinek 1 ("Episode One")
Marta Wawrzyn: Nie sądziłam, że będę jeszcze chwalić "Downton Abbey", no ale czego tu nie chwalić? Zwłaszcza na tle fatalnych amerykańskich pilotów powrót brytyjskiego serialu, który najlepsze lata ma już za sobą, wypada więcej niż przyzwoicie.
Znaczących wydarzeń w premierze 6. sezonu "Downton Abbey" nie odnotowałam, ale odnotowałam, że był to odcinek, który zaskakująco przyjemnie się oglądało. Taki lekki, zwiewny i wdzięczny. Mnóstwo frajdy sprawił mi zwłaszcza poprowadzony ze staroświeckim urokiem wątek przyszłych państwa Carsonów, którzy potrzebowali trochę czasu, by dojść do tego, że chcą być prawdziwym małżeństwem, a nie parą przyjaciół na stare lata.
Zmierzch świata, w którym angielskich lordów było stać na takie domostwa jak Downton, wyraźnie już jest bardzo bliski, a serial Juliana Fellowesa podchodzi do sprawy bardzo nostalgicznie. Widać na horyzoncie pożegnania, nowe początki i społeczne przeobrażenia, jakich jeszcze nie było. Kiedy państwo schodzą do kuchni, a lord własnymi rękoma wyciąga z lodówki kawałki zimnego kurczaka i zaczyna je tak po prostu pochłaniać, wiedzcie, że coś się dzieje! Nawet jeśli tak naprawdę w odcinku nie działo się nic.
Krótko mówiąc, "Downton Abbey" ma wciąż ogromny urok i kiedy nie brnie w recykling starych wątków, potrafi być znakomitym serialem. To zdecydowanie była jedna z najlepszych serialowych godzin tego tygodnia.
"Doktor Who" – sezon 9, odcinek 1 ("The Magician's Apprentice")
Bartosz Wieremiej: Pierwsza część dwuodcinkowej historii była spektakularna i głośna, ale również doprowadziła do konfrontacji z wrogiem, z którym przez lata różne inkarnacje Doktora toczyły wręcz filozoficzne spory. Zobaczyliśmy samoloty wiszące na niebie i Dwunastego Doktora (Peter Capaldi) grającego na gitarze. Przypomniano nam też o kilku ciekawych i o jednym raczej strasznym miejscu.
"The Magician's Apprentice" zawarto całe mnóstwo dobrych pomysłów i ciekawych rozwiązań – bardzo dobrze przemyślana została np. konstrukcja tego odcinka. Przez cały czas nie dało się oderwać wzroku od fantastycznej i totalnie szalonej Missy (Michelle Gomez). Z każdą minutą obecności na ekranie staje się ona jedną z moich ulubionych postaci serialowych ostatnich lat.
Na koniec docenić należy jeszcze sam cliffhanger. Doktor celujący z broni do dziecka to poważna sprawa. Niezależnie od tego, jak ów młodzian się zwał, to był to potężny obrazek na zakończenie nocy.
"Masters of Sex" – sezon 3, odcinek 11 ("Party of Four")
Marta Wawrzyn: Tydzień temu Mateusz uratował "Masters of Sex" przed mało zaszczytnym mianem kitu lata 2015, oznajmiając, że jeszcze mu za to podziękuję. No i dziękuję! W tym tygodniu serial zanotował zaskakujący powrót do dobrej formy. OK, złego wrażenia po tym sezonie nie zatrze już nic, ale "Party of Four" było po prostu znakomitym odcinkiem.
Głównie dlatego, że nic się w nim nie działo. Nikt nigdzie nie szedł, nikt za niczym nie gonił, większość bohaterów w ogóle się nie pojawiła. Cała akcja skupiła się na czwórce osób próbujących spożyć kolację w nowojorskiej restauracji oraz na zostawionej w domu Libby Masters, która już prawie, prawie wybrała osobiste szczęście, by znów z niego zrezygnować, bo tak trzeba. Ta kobieta to nie dość że święta istota, to jeszcze znakomicie napisana postać. Powierzchowny obserwator musi ją uznać za cichą, zahukaną, zdradzaną żonę genialnego doktora Mastersa – i jakże to jest krzywdzące! Zwłaszcza że ona to wie i z tym żyje, i dokonuje świadomych wyborów, biorąc pod uwagę coś więcej niż własny interes.
Równie dobrze wypadła nowojorska kolacja, którą w końcu spożyła tylko jedna osoba, bo wszystkie pozostałe postanowiły opuścić restaurację z różnych powodów. Zaproszenie żony Dana (Judy Greer) i Virginii jednocześnie było elementem szatańskiego planu Billa, który szybko został przejrzany. Ale i Dan bynajmniej w oczach Gini nie zyskał. Raczej nie ma nadziei na to, że Josh Charles z nami zostanie, ale muszę przyznać, że punkt kulminacyjny wątku romansu wypadł zaskakująco nieźle. Zaś sam dramat z udziałem czterech osób, z których żadna nie czuła się w tym miejscu i czasie komfortowo, nie mógł zostać lepiej zagrany. "Masters of Sex" ma aktorów, którzy potrafią pokazać cuda, jeśli tylko im się na to pozwoli.
Tego sezonu "Masters of Sex" nie uratuje nawet wybitne zakończenie, ale "Party of Four" to jeden z najlepszych odcinków w historii serialu. I za to ten – dość zaskakujący dla mnie samej – hit.
"Fear The Walking Dead" – sezon 1, odcinek 4 ("Not Fade Away")
Marta Wawrzyn: Na temat "Fear The Walking Dead" czas czytam, również na naszym forum, bardzo moim zdaniem krzywdzące opinie osób, które ewidentnie spodziewały się czegoś innego. I choć ja też nie mówię, że to dzieło wybitne – "FTWD" nie jest i nigdy nie będzie serialem świeżym, będzie tylko spin-offem bardzo popularnego serialu o zombi – uważam, że właśnie widzieliśmy kolejny dobry odcinek.
I to dobry od początku do końca – od sceny z basenem i "Perfect Day" aż po Travisa siedzącego na dachu i z zaskoczeniem odkrywającego, że tam za płotem naprawdę wciąż jest życie. Przynajmniej dopóki do akcji nie wkroczą żołnierze… Ja wiem, że to straszny banał: armia przybywa ludziom na ratunek i oczywiście bardzo szybko okazuje się wcale nie być zbawieniem. Ale serial cały czas świetnie buduje niepokojący klimat narastającej paranoi. Jest spokojnie, wręcz sennie, ale wystarczy wyprawić się na chwilę za płot albo usłyszeć strzał w ciemnościach, by zorientować się, że to nie koniec kłopotów, a dopiero początek. I bohaterowie zaczynają być tego świadomi.
To właśnie ci zwyczajni bohaterowie, ich lęki, emocje i zwykła, ludzka chęć pomocy bliźnim są największą siłą "Fear The Walking Dead". I choć jeszcze nie było wybitnego odcinka, co tydzień z zaskoczeniem odkrywam, że trudno jest mi wskazać jakieś większe słabości produkcji AMC. Wiem, wiem, to tylko kolejny serial o zombi, ale inteligentny, dobrze zagrany i mający swój klimat. Jeśli porównać to z bezmyślną sieczką w stylu "Limitless" albo "Minority Report", staje się oczywiste, czemu ostatnio to kablówki rządzą.