"Rosewood" (1×01): Wesołe jest życie patologa
Andrzej Mandel
25 września 2015, 19:01
Kolejna serialowa nowość nie dość że sprawia wrażenie kompletnie zbędnej, to jeszcze prezentuje mocno żenujący poziom. Kto to wszystko zatwierdza!?
Kolejna serialowa nowość nie dość że sprawia wrażenie kompletnie zbędnej, to jeszcze prezentuje mocno żenujący poziom. Kto to wszystko zatwierdza!?
Jak dotychczas serialowa jesień nie zachwyca. Kolejne nowości wypadają blado albo bardzo blado. Nawet na tym tle "Rosewood" wypada tak słabo, że jak najprędzej chciałbym zapomnieć, że w ogóle coś takiego oglądałem.
Zastanawiam się, co myślała osoba, która wpadła na pomysł, by głównym bohaterem serialu uczynić prywatnego patologa reklamującego się na billboardach (serio?), wyposażonego w uśmiech będący żywą reklamą preparatów wybielających? Czy wstała i sama się uściskała zachwycona własnym "geniuszem"? Główny bohater (w tej roli Morris Chestnut) jest bowiem tak niewiarygodny jak jego praca (i tak, wierzę, że w USA można znaleźć prywatnych patologów). Dalej robi się zresztą gorzej, w miarę jak są nam przedstawiane kolejne postacie, niczym kolejne etapy jakiejś gry o mocno liniowej fabule.
Mamy tu siostrę głównego bohatera, lesbijkę, która jest w związku z dziewczyną-geekiem (a w każdym razie o mocno ograniczonych kompetencjach społecznych, za to z zamiłowaniem do rzucania danymi), mamy tu poważną matkę, dyskusje o tym, które z rodzeństwa opuszcza nabożeństwo i niedzielny obiad (to miało być śmieszne, prawdaż…). Potem pojawia się atrakcyjna pani policjantka (a ponieważ bohater jest Afroamerykaninem, to ona obowiązkowo jest biała, nawet jeżeli to Latynoska). Aha, jest jeszcze tępy, źle ubrany policjant, liczne lśniące monitory z wykresami i supernowoczesny sprzęt. Oraz stół do autopsji umieszczony na widoku w przeszklonym domu.
Odnoszę wrażenie, że ktoś postanowił po prostu wrzucić co się da do garnka i zobaczyć co z tego wyjdzie, ale nie zastanowił się ani nad proporcjami, ani nad jakąkolwiek myślą przewodnią. Efekt okazał się tak żenujący, że jedynym momentem, który mi się spodobał, była scena kiedy pani detektyw wymuszała zeznania. Tak zła, że aż dobra. Kto miał pecha widzieć, wie o co chodzi, kto nie oglądał, niech nie traci czasu.
Domyślam się, że "Rosewood" miał być kolejną historią o ekscentrycznym patologu i jego sprawach prowadzonych z atrakcyjnym policjantem płci przeciwnej. To wypaliło w "Kościach", to umiarkowanie wypaliło w "Forever", ale kolejny raz to samo, tylko bardziej dziwnie (tak, jest dziwniej niż w przypadku nieśmiertelnego Henry'ego Morgana), po prostu nie działa. Nie ma nawet na co popatrzeć w tle – kompletnie nie widać Miami. Co gorsza, nic się nawet nie dzieje na ekranie. Niby jakieś śledztwo, niby ktoś kogoś bije, ale zupełnie jak w polskim filmie.
Nawet jeżeli będziecie mieli wybór między gapieniem się w okno a oglądaniem "Rosewood", wiecie, co zrobić. Pogapcie się w okno – będziecie mieli z tego więcej pożytku i nie będziecie mieli poczucia, że straciliście bez sensu tyle czasu.