"TBBT" (9×01): Nierozważni i niezbyt romantyczni
Nikodem Pankowiak
23 września 2015, 22:13
Najdroższy serial komediowy powrócił do telewizji. I choć wciąż nie chce on być najlepszy, trzeba przyznać, że wraca w minimalnie wyższej formie. Spoilery.
Najdroższy serial komediowy powrócił do telewizji. I choć wciąż nie chce on być najlepszy, trzeba przyznać, że wraca w minimalnie wyższej formie. Spoilery.
Musimy się do tego przyzwyczaić – "The Big Bang Theory" już pewnie zawsze będzie skupiało się na związkach bohaterów i ich miłosnych perypetiach, geekowski klimat początkowych sezonów wyparował niemal zupełnie i raczej nie wróci. Jeśli więc do tej pory cały ten miłosny galimatias zdążył Was zmęczyć, lepiej zostawcie serial za sobą i nie otwierajcie tych drzwi ponownie. Poszukajcie czegoś innego, najlepiej wśród sitcomowych klasyków sprzed lat, bo na nowe czy powracające produkcje nie ma co liczyć.
O dziwo, choć to opinia, z którą wielu zapewne się nie zgodzi, podczas premiery 9. sezonu "The Big Bang Theory" zastaliśmy ten serial w lepszej formie niż kilka miesięcy temu, gdy udawał się na przerwę. Nie, nie znaczy to, że "TBBT" nagle jest tak zabawne jak dawniej, ale przynajmniej da się je oglądać bez bólu głowy. Cieszmy się z małych rzeczy. Na nic lepszego pewnie nie możemy liczyć, więc doceniam to, co nam zostało mi dane. I pewnie za chwilę wszystko znów wróci do normy i podczas oglądania będę miał ochotę podcinać sobie żyły plastikowym nożem, dlatego też doceniam każdą, choćby najmniejszą tendencję zwyżkową.
Ale co właściwie było w tym odcinku lepsze? Głównym aktorem tego 20-minutowego widowiska był Sheldon. Zabawnie było obserwować go w zupełnie nowej sytuacji – do tej pory brał związek z Amy za pewnik i teraz musi radzić sobie w zupełnie nowej sytuacji. No i oczywiście, jak niemal zawsze, nie potrafi się odnaleźć – była już dziewczyna stała się nagle personifikacją wszystkiego, co najgorsze. Sheldon darzy ją uczuciami, o które kiedyś nawet byśmy go nie posądzili, ale nie ma bladego pojęcia, jak ukochaną odzyskać i co rusz popełnia kolejne gafy. Urocze jest to jego zdziwienie, gdy okazuje się, że wszyscy doskonale rozumieją decyzję Amy.
Całkiem zabawny jest też Stuart, który myśli, że rozstanie tej dwójki mogłoby otworzyć jakąkolwiek furtkę dla niego. On i "nowy" Sheldon to najlepsze elementy tego odcinka. Niestety, rola Raja ograniczyła się do siedzenia w fotelu i rzuceniu kilku komentarzy, z kolei małżeństwo Wolowitzów było zupełnie nijakie. Czyli wszystko w normie.
Niewiele zmienia się też u moich "ulubieńców", Penny i Leonarda. Nadal są tak samo cholernie nieromantyczni i nadal nie czuć między nimi żadnej chemii. Scena, w której Leonard przenosi swoją dopiero co poślubioną małżonkę przez próg jest naprawdę żałosna, chociaż Kaley Cuoco chyba naprawdę miała ubaw podczas jej kręcenia. Sama decyzja tej dwójki o nagłym ślubie wykracza poza jakąkolwiek logikę, już w drodze do Vegas było widać, że to nie ma prawa skończyć się dobrze. Tak też rzeczywiście jest – noc poślubna to prawdziwy koszmar, a gdy młodzi małżonkowie wracają do Pasadeny, każde z nich otwiera drzwi do swojego mieszkania i wygląda to tak, jakby nic się nie zmieniło. Ach, już zacieram ręce na samą myśl o kolejnych miłosnych dramatach, jakie szykują dla nas scenarzyści! Bo przecież za chwilę na horyzoncie ma się pojawić kobietą, przez którą całe to zamieszanie się zaczęło.
Jako że był to wyłącznie poprawny odcinek, okazji do śmiechu nie było zbyt wiele – lekko uśmiechnąłem się zaledwie kilka razy. Ale zawsze lepsze to niż grymas zażenowania, który tak często towarzyszył mi w 8. sezonie. Idę o zakład, że za chwilę powróci on na moją twarz, ale i tak będę oglądał dalej – to chyba jakiś syndrom sztokholmski w serialowym wydaniu. Przestałem myśleć już, że "The Big Bang Theory" może być jeszcze kiedyś zabawne, nie jestem naiwny. Akceptuję fakt, że poprawne odcinki to najlepsze, na co mogę liczyć, i spokojnie czekam na nieuchronny spadek formy.